Pasażer
: 2010-12-18, 03:24
Obudziło mnie skrzeczenie ptaków, a jeden z nich stał na moim brzuchu i rozglądał się na różne strony. Był duży i ładny, miał białe oraz czarne pióra i różowo-biały dziób. Jak rozkładał skrzydła, to podfruwał na dosyć niewysoko, a jak je składał, to znów dreptał po moim brzuchu, i tak ciągle, dopóki nie podparłem się na łokciach. Ptak poleciał w kierunku plaży a ja zobaczyłem, że leżę, a raczej to pływam, na dużym kawałku jakiegoś plastiku. W ogóle, pełno było na około takich plastików, tylko że na żadnym z nich nie było ludzi, jak już, to te duże, biało-czarne ptaki, które przefruwały z jednego plastiku na drugi, omijając inne, które paliły się i wyglądały jak łódki ze świecami, które w najdłuższy dzień lata puszczamy z tatą na rzece. Odwróciłem się na brzuch i oparłem brodę na krawędzi mojej plastikowej tratwy, żeby zobaczyć, który z palących się plastików zatonie pierwszy. Założyłem się ze sobą w myślach, że pierwszy zatonie ten najbliżej plaży, bo jego płomień już gasł, ale przegrałem, bo w pewnym momencie fala przygnała inny odłamek, co spowodowało, że oba plastiki złączyły się i od nowa rozpaliły. Jeszcze raz przejrzałem potencjalne wraki i tym razem wybrałem ten najbardziej oddalony od brzegu. Ku mojemu zadowoleniu, nie pomyliłem się, bo rzeczywiście, mimo że ogień był nadal duży, to tylko przyspieszył zatapianie. Wpadłem na pomysł, żeby podpłynąć, więc urwałem wystający strzęp plastiku z mojej tratwy, aby użyć go jako wiosła, ale coś robiłem nie tak, bo zacząłem kręcić się w kółko. Jednak po kilku próbach i machnięciach, zdołałem opanować sytuację, i wiosłując raz po lewej, raz po prawej stronie, zacząłem się przybliżać. Udało mi się dopłynąć dosłownie w ostatnim momencie, kiedy odłamek właśnie przechylał się na najbardziej poskręcaną część i wśród bąbli i syczenia znikał pod wodą. Wystawiłem szybko głowę poza krawędź i patrzyłem jak tonie. I chyba długo musiał tonąć, bo woda była bardzo czysta, a dna i tak nie można była zobaczyć. Jak już zupełnie zniknął, jeszcze chwilę go wypatrywałem, ale oprócz paru bąbli, mnóstwa zielonych drobinek i mojej twarzy, nic nie zobaczyłem. Zanurzyłem palec i podłubałem w nosie mojemu odbiciu, robiłem przy tym wiry i fale, i patrzyłem później jak układają się w płynną buzię, fala po fali, nie tak jak przed lustrem, o którym mama czasem mówi, że lubi kłamać. Kiedy patrzyłem daleko, jak najdalej mogłem, w wodę, a potem wynurzałem patrzenie na moją twarz, i tak w kółko, to było to superświetne i jakieś niekłamiące.
Jeszcze zanim usłyszałem, zobaczyłem jak leci, z początku czarna kropa na bezchmurnym niebie, coraz bliżej, rozkłada skrzydła, wystawia dziób i pokazuje ogon. Samolot przeleciał mi dosłownie nad głową, tylko że był bardzo wysoko, i zaraz znowu złożył swoje skrzydła, podkulił ogon, i będąc znów kropą zniknął za wodą. Potem poczułem się trochę zmęczony, więc postanowiłem się przespać. Jak się obudziłem, słońce było tuż nad horyzontem, a z drugiej strony, nad wyspą, wschodził księżyc. Póki jeszcze było w miarę widno, wyjąłem z kieszeni mój pomarańczowy flamaster, który zdążył wyschnąć, i zacząłem malować kamyki. Bardzo lubię kamyki i mam ich w pokoju od groma, tak dużo, że z czasem, tata, zrobił mi oddzielną szafkę na kolejne okazy, z których najbardziej cenię białe krzemienie. Malowałem czwartego pomarańczowego krzemienia, kiedy usłyszałem warkot dochodzący z przodu, jakby zza wyspy coś nadlatywało. Wtedy ukazały się, jak wystrzelone z procy nad lasem, dwa małe samoloty. Nie tracąc czasu, zacząłem odginać w moją stronę, co bardziej wystające i zwisające części, tak, żeby zrobić coś w rodzaju daszku. W ogóle, kilka razy zdążyłem się poślizgnąć, a raz o mało co nie wpadłem do wody, ale na szczęście, zanim samolot wylądował na wodzie, byłem już pod zagięciami i patrzyłem na nurków wskakujących do wody. Drugi samolot zrobił kilka kółek dość nisko nad wodą, i za którymś razem myślałem, że mnie zobaczył, ale po zrobieniu jeszcze jednego, poleciał za wyspę i dalej. Skuliłem się jak najbardziej mogłem i pomyślałem, że muszę przeczekać do nocy. Znowu zasnąłem, a obudziły mnie fale; teraz mocniej odpychały moją tratwę od konturów wyspy, jakie można było dojrzeć w świetle księżyca. I wtedy znowu samoloty zaczęły się zlatywać i lądować. Teraz to już było ich normalnie chyba z sześć. Do tego, po chwili pojawiły się dwa albo trzy helikoptery, które z kolei lądowały na plaży. Z oddali było słychać pokrzykiwania ludzi, widać było błyski włączanych reflektorów i punkciki świateł na pontonach. Upewniwszy się, że daszek dobrze mnie zakrywa, ile tylko miałem sił, zacząłem wiosłować w kierunku otwartego oceanu. Kiedy już nie musiałem pomagać falom, oparłem brodę o krawędź i patrzyłem w swoje odbicie, i głębiej, głębiej, głębiej...
Jeszcze zanim usłyszałem, zobaczyłem jak leci, z początku czarna kropa na bezchmurnym niebie, coraz bliżej, rozkłada skrzydła, wystawia dziób i pokazuje ogon. Samolot przeleciał mi dosłownie nad głową, tylko że był bardzo wysoko, i zaraz znowu złożył swoje skrzydła, podkulił ogon, i będąc znów kropą zniknął za wodą. Potem poczułem się trochę zmęczony, więc postanowiłem się przespać. Jak się obudziłem, słońce było tuż nad horyzontem, a z drugiej strony, nad wyspą, wschodził księżyc. Póki jeszcze było w miarę widno, wyjąłem z kieszeni mój pomarańczowy flamaster, który zdążył wyschnąć, i zacząłem malować kamyki. Bardzo lubię kamyki i mam ich w pokoju od groma, tak dużo, że z czasem, tata, zrobił mi oddzielną szafkę na kolejne okazy, z których najbardziej cenię białe krzemienie. Malowałem czwartego pomarańczowego krzemienia, kiedy usłyszałem warkot dochodzący z przodu, jakby zza wyspy coś nadlatywało. Wtedy ukazały się, jak wystrzelone z procy nad lasem, dwa małe samoloty. Nie tracąc czasu, zacząłem odginać w moją stronę, co bardziej wystające i zwisające części, tak, żeby zrobić coś w rodzaju daszku. W ogóle, kilka razy zdążyłem się poślizgnąć, a raz o mało co nie wpadłem do wody, ale na szczęście, zanim samolot wylądował na wodzie, byłem już pod zagięciami i patrzyłem na nurków wskakujących do wody. Drugi samolot zrobił kilka kółek dość nisko nad wodą, i za którymś razem myślałem, że mnie zobaczył, ale po zrobieniu jeszcze jednego, poleciał za wyspę i dalej. Skuliłem się jak najbardziej mogłem i pomyślałem, że muszę przeczekać do nocy. Znowu zasnąłem, a obudziły mnie fale; teraz mocniej odpychały moją tratwę od konturów wyspy, jakie można było dojrzeć w świetle księżyca. I wtedy znowu samoloty zaczęły się zlatywać i lądować. Teraz to już było ich normalnie chyba z sześć. Do tego, po chwili pojawiły się dwa albo trzy helikoptery, które z kolei lądowały na plaży. Z oddali było słychać pokrzykiwania ludzi, widać było błyski włączanych reflektorów i punkciki świateł na pontonach. Upewniwszy się, że daszek dobrze mnie zakrywa, ile tylko miałem sił, zacząłem wiosłować w kierunku otwartego oceanu. Kiedy już nie musiałem pomagać falom, oparłem brodę o krawędź i patrzyłem w swoje odbicie, i głębiej, głębiej, głębiej...