Niepewność.
: 2013-03-17, 22:46
Niepewność jest zazwyczaj stanem przejściowym.
Stanem wstrętnym i ciężkim do strawienia. A jednocześnie przepełnionym nadzieją. Obrzydliwe.
Czekasz i nie wiesz, czy jest na co czekać. Ale kurwa czekasz. Bo może jednak jest w tym sens, ziarno chociaż, coś, czego można się chwycić. Brzytwa nawet się nada, przecież ma też nieostrą stronę i gdyby się tak dobrze zaczepić... a w razie niepowodzenia będzie pod ręką. Praktyczności, tyś nad poziomy!
Później okazuje się, że jednak nie: nie było na co czekać. Ale przychodzi wtedy myśl, że może da się to jeszcze naprawić. Albo może uratować. Cokolwiek, coś, kurwa. Bo ja pierdolę, tyle czekałem, tyle czekałam, tyle poświęciłem i tyle poświęciłam. Wypadałoby przecież wyjść z tego z twarzą. Ugrać coś na tym straconym czasie. Nagrodę pocieszenia chociaż jakąś.
I nagle z bezkompromisowej suki/nieugiętego skurwiela zmierzasz w stronę KONSENSUSU. "Może jednak...", "chyba da się coś...", "albo gdyby...".
Najsmutniejsze jest jednak to, że nie ratujesz już wtedy siebie. Ty się pogrążasz. Nie będziesz szczęśliwy, nie będziesz szczęśliwa. Nie o to walczysz. Ty walczysz o ocalenie tego, o co kiedyś walka wydawała Ci się ważna. I choć ją przegrałeś, to, nie umiejąc znieść porażki, wolisz się zgodzić na coś, co Cię w chuj unieszczęśliwi. Inaczej musiałbyś, chłopczyku, musiałabyś, dziewczynko, spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: "kurwa, przecież nie tak miało wyglądać moje zycie!".
Stanem wstrętnym i ciężkim do strawienia. A jednocześnie przepełnionym nadzieją. Obrzydliwe.
Czekasz i nie wiesz, czy jest na co czekać. Ale kurwa czekasz. Bo może jednak jest w tym sens, ziarno chociaż, coś, czego można się chwycić. Brzytwa nawet się nada, przecież ma też nieostrą stronę i gdyby się tak dobrze zaczepić... a w razie niepowodzenia będzie pod ręką. Praktyczności, tyś nad poziomy!
Później okazuje się, że jednak nie: nie było na co czekać. Ale przychodzi wtedy myśl, że może da się to jeszcze naprawić. Albo może uratować. Cokolwiek, coś, kurwa. Bo ja pierdolę, tyle czekałem, tyle czekałam, tyle poświęciłem i tyle poświęciłam. Wypadałoby przecież wyjść z tego z twarzą. Ugrać coś na tym straconym czasie. Nagrodę pocieszenia chociaż jakąś.
I nagle z bezkompromisowej suki/nieugiętego skurwiela zmierzasz w stronę KONSENSUSU. "Może jednak...", "chyba da się coś...", "albo gdyby...".
Najsmutniejsze jest jednak to, że nie ratujesz już wtedy siebie. Ty się pogrążasz. Nie będziesz szczęśliwy, nie będziesz szczęśliwa. Nie o to walczysz. Ty walczysz o ocalenie tego, o co kiedyś walka wydawała Ci się ważna. I choć ją przegrałeś, to, nie umiejąc znieść porażki, wolisz się zgodzić na coś, co Cię w chuj unieszczęśliwi. Inaczej musiałbyś, chłopczyku, musiałabyś, dziewczynko, spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: "kurwa, przecież nie tak miało wyglądać moje zycie!".