ludzie kuchni - sergio da costa
ludzie kuchni - sergio da costa
mowilismy na niego mis jogi. nie bez przyczyny. wygladal jak mis jogi.
nie lubilem chuja. wszystko mnie w nim irytowalo. np ten jego smiech..
smial sie, zeby mu bylo widac, morde marszczyl - koszmar.
jak sie nie smial, wygladal jakos tak dziwnie. nie wiele lepiej.
troche tak jakby mu ktos rano do platkow z mlekiem nasral.
pamietam jak do nas przyszedl. robilismy wlasnie jakies party dla miliona osob.
musielismy zawijac bukieciki z warzyw. pytal mnie o jakies dziwactwa.
ktos wspomnial bysmy zawijali to gówno tak, by sie potem nie rozlecialo.
- jak ja cos zawijam - powiedzialem - to biore za to pelna odpowiedzialnosc. nie wiem jak z tym tu obok. ale jesli ktorys bukiecik z tych ktore ja zawinalem sie rozpadnie, to pokornie odetne sobie noge.
smial sie.
- ostatecznie to moze byc klucz do mojego sukcesu jako chef - mowilem dalej i zawijalem coraz mniej starannie - byl kiedys taki slepy koles ktory gral na gitarze i byl popularny tylko z racji tej slepoty. chef bez nogi to tez bylaby rzadkosc. bez nogi latwiej do czegos dojsc.
smial sie.
kucharzem byl do bani. nie umial przygotowac odpowiednio sekcji.. ciagle mu cos tam nie wychodzilo. raz do pracy wpadal w dresie. raz w marynarce. i dres i marynarka byly chyba z lat 90, jakies takie nieladne.
lubil moje zarty i sam niekiedy probowal nasladowac ten styl, ale wychodzilo mu fatalnie i byl mocno krytykowany. mowil za duzo. nie mowil prawie nigdy do rzeczy, pieprzyl troche po portugalsku, troche po wlosku, troche po japonsku, troszeczke po angielsku - jak kazdy. ale wychodzilo mu jednak jakos gorzej.
glos mial jak styropian. zawsze pytalem czy nie jest przypadkiem glodny. jak jadl to sie mniej odzywal.
wlasciwie byl zupelnie ok w calej tej swojej beznadziejnosci. z czasem go polubilem. niech bog ma go w swojej opiece.
nie lubilem chuja. wszystko mnie w nim irytowalo. np ten jego smiech..
smial sie, zeby mu bylo widac, morde marszczyl - koszmar.
jak sie nie smial, wygladal jakos tak dziwnie. nie wiele lepiej.
troche tak jakby mu ktos rano do platkow z mlekiem nasral.
pamietam jak do nas przyszedl. robilismy wlasnie jakies party dla miliona osob.
musielismy zawijac bukieciki z warzyw. pytal mnie o jakies dziwactwa.
ktos wspomnial bysmy zawijali to gówno tak, by sie potem nie rozlecialo.
- jak ja cos zawijam - powiedzialem - to biore za to pelna odpowiedzialnosc. nie wiem jak z tym tu obok. ale jesli ktorys bukiecik z tych ktore ja zawinalem sie rozpadnie, to pokornie odetne sobie noge.
smial sie.
- ostatecznie to moze byc klucz do mojego sukcesu jako chef - mowilem dalej i zawijalem coraz mniej starannie - byl kiedys taki slepy koles ktory gral na gitarze i byl popularny tylko z racji tej slepoty. chef bez nogi to tez bylaby rzadkosc. bez nogi latwiej do czegos dojsc.
smial sie.
kucharzem byl do bani. nie umial przygotowac odpowiednio sekcji.. ciagle mu cos tam nie wychodzilo. raz do pracy wpadal w dresie. raz w marynarce. i dres i marynarka byly chyba z lat 90, jakies takie nieladne.
lubil moje zarty i sam niekiedy probowal nasladowac ten styl, ale wychodzilo mu fatalnie i byl mocno krytykowany. mowil za duzo. nie mowil prawie nigdy do rzeczy, pieprzyl troche po portugalsku, troche po wlosku, troche po japonsku, troszeczke po angielsku - jak kazdy. ale wychodzilo mu jednak jakos gorzej.
glos mial jak styropian. zawsze pytalem czy nie jest przypadkiem glodny. jak jadl to sie mniej odzywal.
wlasciwie byl zupelnie ok w calej tej swojej beznadziejnosci. z czasem go polubilem. niech bog ma go w swojej opiece.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 16 gości