zapiski z nocy 25.5.
: 2007-05-26, 16:24
Stworzylem pewien niebezpieczny mit, ze jestem “special one”. Robie takie male show.. na niektorych dziala. Niektorych przeraza. Elodie byla zachwycona do momentu, kiedy zdala sobie sprawe, ze nie da sie ze mna normalnie zyc. Rani ja burdel ktory mam w glowie. Mozna ze mna porozmawiac o filozofii. Moge pol godziny opowiadac o kuchni tak, ze kazdy slucha. Pisze ladne listy. Przyciagam do siebie jak magnes. Czasem gubie kontakt z rzeczywistoscia. Zdaje mi sie, ze jestem Bogiem. Jak Jerofiejew – niezrozumiany. Pije na umor z rozpaczy, bo jestem tym porzadnym. Blogoslawione sa oczy na ktore spojrze z radoscia. Niczego sie nie boje. Od tak, bez zastanowienia potrafie wsiasc w samolot i poleciecc do miasteczka takiego jak Bath. W ktorym nikogo nie znam. W ktorym nigdy nie bylem. Bez pracy, bez niczego z gory.
Tak beztrosko. Mozna ze mna usiasc i wypic w najlepsze. Wienia napisal w moskwie – pietuszki. “Jak ziemia dluga i szeroka, od moskwy do samych pietuszek, nie ma tyle ile byloby dla mnie za duzo!” i wypil. Ze mna bywa podobnie. Muzyki slucham ambitnej. Potrafie opowiadac o obrazach Pissarro wiszacych w nowym jorku i nie wspominac duzo o farbach tylko o najrozmaitrzych odczuciach.. jak u Kendynskiego. Przezywam efektowne zalamania. To przyciaga. Pomimo czasem codziennych libacji, irracjonalnych przygod, zawsze wstane o 8:30 i pojde do pracy, czasem nawet na kilkanascie godzin. Bez przerwy, bez chwili zatrzymania, czasami w kurewskiej presji i z mozliwie maksymalna szybkoscia przygotowuje jedzenie jak maszyna produkcyjna. Jak kazdy kucharz. Taka robota. Zdarza sie, ze i 50, 60 godzin w tygodniu. Nie dosypiajac, pijac, palac i jedzac zbyt bezssensownie i zbyt malo. Niby taki jestem silny.
Caly ten metafizyczny system nawala po empirycznych obserwacjach i wynikach lekarskich badan. Jestem w zlej kondycji. Przy takich skokach cisnienia itd.. nie dozyje konca swiata.
Musze zmienic caly system. Znormalniec. Pic mniej, wiecej zakasac. Zadbac o swoje cialo. Osiagnac chocby jakas namiastke wewnetrznego spokoju. Stabilizacji emocjonalnej. Wlasciwie nie chodzi nawet o to, ze musze, a ze chce. Jestem znudzony moja niby wyjatkowoscia. I tez jestem swiadom, ze mnie to niszczy. Bede czesciej grac w tenisa. Jezdzic rowerem do Brystolu. Chodzic na apukunture. Piepszne palenie, picie znacznie ogranicze. Przeczytam cos Dostojewskiego. Pojde na spacer z Isabelle. Takie rzeczy chodza mi po glowie.
dzisiaj spedzilem w kuchni chyba z 12 godzin i jutro bedzie podobnie. Piatek sobota – dwa podwojne shifty... w skrocie nazywamy to AFD. All fuckin day. Z Elodie wrocilismy do siebie na kilka dni. Fajnie bylo sie znowu kochac. Spogladac sobie w oczy tak radosnie. Na dluzsza mete jednak nie dziala. Zbyt ja przeraza moje emocjonalne rozchwianie. Mnie zbyt przeraza jej emocjonalna ekspresja. Paralizuje. Tesknie za nia.
W kuchni nic nie zapowiadalo dramatu. Malo osob zabukowalo miejsce na lunch. Mialo byc spokojnie. I nagle restauracja wypelnila sie po brzegi. Wszyscy przyszli w jednej chwili. Jakby zmowa. Takie dni zdarzaja sie od czasu do czasu. Nieoczekiwana katastrofa. Nawrzucasz za duzo potraw do pieca, nie dajesz rady ich kontrolowac. Czas ma Cie w dupie, plynie, pali Ci kurczaki, boczek, wolowine i wszystko inne co nadaje sie do spalenia. W glowie pali Ci sie mozg na podobnej zasadzie. Zapiepszasz naturalnie jak krolik zeby to opanowac. Przestajesz rozumiec innych kucharzy w wyniku tego zawirowania. Rzecz sie przez to znacznie bardziej pierdoli. Az wkoncu, zawsze opanujesz pozar. Zamowienia sie rozplywaja. Emocje slabna. Kuchnia zaczyna zartowac. Taki mialem lunch.
Wieczor inny. Pozytywna wiez wypelniala jakby kuchnie. Restauracja wypelnila sie naturalnie po brzegi i zostalo przez kilka godzin. Ale szlo nadzwyczaj sprawnie i szybko. Bez pomylek. Bez nerwow. Wszystko jak nalezy.
Zabawna jest praca w kuchni. Kazdego dnia robisz dokladnie te same rzeczy. Smarzysz te same steki, te same kurczaki, robisz mniej wiecej te same salatki. Kazdego dnia, mniej wiecej z tymi samymi ludzmi. Witasz sie w podobny sposob. Wlaczasz maszyny, czyscisz piece, rozkladasz deski do krojenia. Sciagasz wszystkie skladniki, wyznaczasz sobie zakres podobnych prac, co zwykle.
I kazdy dzien w kuchni jest inny.
Tak beztrosko. Mozna ze mna usiasc i wypic w najlepsze. Wienia napisal w moskwie – pietuszki. “Jak ziemia dluga i szeroka, od moskwy do samych pietuszek, nie ma tyle ile byloby dla mnie za duzo!” i wypil. Ze mna bywa podobnie. Muzyki slucham ambitnej. Potrafie opowiadac o obrazach Pissarro wiszacych w nowym jorku i nie wspominac duzo o farbach tylko o najrozmaitrzych odczuciach.. jak u Kendynskiego. Przezywam efektowne zalamania. To przyciaga. Pomimo czasem codziennych libacji, irracjonalnych przygod, zawsze wstane o 8:30 i pojde do pracy, czasem nawet na kilkanascie godzin. Bez przerwy, bez chwili zatrzymania, czasami w kurewskiej presji i z mozliwie maksymalna szybkoscia przygotowuje jedzenie jak maszyna produkcyjna. Jak kazdy kucharz. Taka robota. Zdarza sie, ze i 50, 60 godzin w tygodniu. Nie dosypiajac, pijac, palac i jedzac zbyt bezssensownie i zbyt malo. Niby taki jestem silny.
Caly ten metafizyczny system nawala po empirycznych obserwacjach i wynikach lekarskich badan. Jestem w zlej kondycji. Przy takich skokach cisnienia itd.. nie dozyje konca swiata.
Musze zmienic caly system. Znormalniec. Pic mniej, wiecej zakasac. Zadbac o swoje cialo. Osiagnac chocby jakas namiastke wewnetrznego spokoju. Stabilizacji emocjonalnej. Wlasciwie nie chodzi nawet o to, ze musze, a ze chce. Jestem znudzony moja niby wyjatkowoscia. I tez jestem swiadom, ze mnie to niszczy. Bede czesciej grac w tenisa. Jezdzic rowerem do Brystolu. Chodzic na apukunture. Piepszne palenie, picie znacznie ogranicze. Przeczytam cos Dostojewskiego. Pojde na spacer z Isabelle. Takie rzeczy chodza mi po glowie.
dzisiaj spedzilem w kuchni chyba z 12 godzin i jutro bedzie podobnie. Piatek sobota – dwa podwojne shifty... w skrocie nazywamy to AFD. All fuckin day. Z Elodie wrocilismy do siebie na kilka dni. Fajnie bylo sie znowu kochac. Spogladac sobie w oczy tak radosnie. Na dluzsza mete jednak nie dziala. Zbyt ja przeraza moje emocjonalne rozchwianie. Mnie zbyt przeraza jej emocjonalna ekspresja. Paralizuje. Tesknie za nia.
W kuchni nic nie zapowiadalo dramatu. Malo osob zabukowalo miejsce na lunch. Mialo byc spokojnie. I nagle restauracja wypelnila sie po brzegi. Wszyscy przyszli w jednej chwili. Jakby zmowa. Takie dni zdarzaja sie od czasu do czasu. Nieoczekiwana katastrofa. Nawrzucasz za duzo potraw do pieca, nie dajesz rady ich kontrolowac. Czas ma Cie w dupie, plynie, pali Ci kurczaki, boczek, wolowine i wszystko inne co nadaje sie do spalenia. W glowie pali Ci sie mozg na podobnej zasadzie. Zapiepszasz naturalnie jak krolik zeby to opanowac. Przestajesz rozumiec innych kucharzy w wyniku tego zawirowania. Rzecz sie przez to znacznie bardziej pierdoli. Az wkoncu, zawsze opanujesz pozar. Zamowienia sie rozplywaja. Emocje slabna. Kuchnia zaczyna zartowac. Taki mialem lunch.
Wieczor inny. Pozytywna wiez wypelniala jakby kuchnie. Restauracja wypelnila sie naturalnie po brzegi i zostalo przez kilka godzin. Ale szlo nadzwyczaj sprawnie i szybko. Bez pomylek. Bez nerwow. Wszystko jak nalezy.
Zabawna jest praca w kuchni. Kazdego dnia robisz dokladnie te same rzeczy. Smarzysz te same steki, te same kurczaki, robisz mniej wiecej te same salatki. Kazdego dnia, mniej wiecej z tymi samymi ludzmi. Witasz sie w podobny sposob. Wlaczasz maszyny, czyscisz piece, rozkladasz deski do krojenia. Sciagasz wszystkie skladniki, wyznaczasz sobie zakres podobnych prac, co zwykle.
I kazdy dzien w kuchni jest inny.