Porządek przyrody
: 2007-09-11, 00:33
Bez znaczenia dla tej historii jest fakt, czy to była środa czy czwartek. Dni i tak zlewały się mu w jeden ciąg, przerywany od czasu do czasu snem- czynnością marnującą przecież tak cenne godziny.
W ten obojętnie jaki dzień tygodnia obudził się wtulony w ciało kolejnej kobiety z myślą, która nie wstrząsnęła może światem, ale poderwała energicznie z łóżka- miłość to złuda! Zobaczył ją tak wyraźnie jak krągłości kobiety rysujące się pod cienką tkaniną koszulki.
Cichutko się ubrał i spakował w małą walizkę wszystko to, co zdążyło zadomowić się tu wraz z nim. Szpargałów pozornie nie było dużo, zajmowały ściśle określone miejsca, jakby ich naczelną zasadą było zaakcentowanie obecności nowego mieszkańca. Kubek w szafce, pstrokaty ręcznik w łazience, mały koc na fotelu, parasol w przedpokoju. Potrzebne minimum, aby czuć, że się jest. Zręczne określenie tu i teraz, lub tez oswojenie obcych kątów.
Przesadą byłby opis deszczowego poranka i dramatycznej sylwetki rozpływającej się we mgle, bo jakby zupełnie na przekór świeciło słońce
Nie zostawił kartki- nigdy nie zostawiał. Nie pozostawił żadnej rzeczy, a gdyby nawet- był zbyt wrażliwy, by wraz z powrotem znosić widok smutnych oczu- jak każdy egoista.
Rozpacz nad tułaczym losem rozpoczął od mocnej kawy w przytulnej kawiarence. Ulegając czarownym uśmiechom ślicznej kelnerki, zamówił ciastko z brzoskwinią. I popadł w melancholię wczesnogodzinną, strzepując nieopatrznie popiół do kawy...
Prezentował się dość typowo, typowo też cenił sobie niezwykłe piękno kobiecego ciała. Smętnie wydychając dym, zastanawiał się, jak też obejdzie się bez powietrza jakim była woń wieczornych piersi, smak sutków, drażniące łaskotanie włosów. Miał dusze artysty, potrzebował muzy, aby wygrywać etiudy na plecach, w nieskończoność wycałowywać skazy skóry, malować palcami niestworzone krainy. Tęsknić, marzyć, jak na mężczyznę przystało- budzić podziw i podziwiać. ÂŚwiecić. Zdecydowanie lubił świecić.
Zapatrzony w niewinny loczek spływający po skroni kelnerki, nabrał przekonania, że jednak będzie kochał, z całych sił, do utraty tchu. Swoją własną miłością, zwariowaną, pełną czystego uwielbienia, ciepłą i namiętną, bez poszukiwania ideału na wieki, nawet i krótką, ale burzliwą i niepodzielną, bez jutra, bez nigdy, bez wieczności. Taką, która nie będzie kazała prać wspólnych majtek w pralce, płacić rachunków, która nie będzie toczyć wojny o nic, ale też taką, w której nie będzie wspólnej starości...
Dokończył ciastko, zagasił papierosa. Pod rachunkiem i pieniędzmi pozostawił małą karteczkę z numerem telefonu, nie mogąc opędzić się od widoku pięknych oczu kelnerki.
I wrócił pełen skruchy do żony
W ten obojętnie jaki dzień tygodnia obudził się wtulony w ciało kolejnej kobiety z myślą, która nie wstrząsnęła może światem, ale poderwała energicznie z łóżka- miłość to złuda! Zobaczył ją tak wyraźnie jak krągłości kobiety rysujące się pod cienką tkaniną koszulki.
Cichutko się ubrał i spakował w małą walizkę wszystko to, co zdążyło zadomowić się tu wraz z nim. Szpargałów pozornie nie było dużo, zajmowały ściśle określone miejsca, jakby ich naczelną zasadą było zaakcentowanie obecności nowego mieszkańca. Kubek w szafce, pstrokaty ręcznik w łazience, mały koc na fotelu, parasol w przedpokoju. Potrzebne minimum, aby czuć, że się jest. Zręczne określenie tu i teraz, lub tez oswojenie obcych kątów.
Przesadą byłby opis deszczowego poranka i dramatycznej sylwetki rozpływającej się we mgle, bo jakby zupełnie na przekór świeciło słońce
Nie zostawił kartki- nigdy nie zostawiał. Nie pozostawił żadnej rzeczy, a gdyby nawet- był zbyt wrażliwy, by wraz z powrotem znosić widok smutnych oczu- jak każdy egoista.
Rozpacz nad tułaczym losem rozpoczął od mocnej kawy w przytulnej kawiarence. Ulegając czarownym uśmiechom ślicznej kelnerki, zamówił ciastko z brzoskwinią. I popadł w melancholię wczesnogodzinną, strzepując nieopatrznie popiół do kawy...
Prezentował się dość typowo, typowo też cenił sobie niezwykłe piękno kobiecego ciała. Smętnie wydychając dym, zastanawiał się, jak też obejdzie się bez powietrza jakim była woń wieczornych piersi, smak sutków, drażniące łaskotanie włosów. Miał dusze artysty, potrzebował muzy, aby wygrywać etiudy na plecach, w nieskończoność wycałowywać skazy skóry, malować palcami niestworzone krainy. Tęsknić, marzyć, jak na mężczyznę przystało- budzić podziw i podziwiać. ÂŚwiecić. Zdecydowanie lubił świecić.
Zapatrzony w niewinny loczek spływający po skroni kelnerki, nabrał przekonania, że jednak będzie kochał, z całych sił, do utraty tchu. Swoją własną miłością, zwariowaną, pełną czystego uwielbienia, ciepłą i namiętną, bez poszukiwania ideału na wieki, nawet i krótką, ale burzliwą i niepodzielną, bez jutra, bez nigdy, bez wieczności. Taką, która nie będzie kazała prać wspólnych majtek w pralce, płacić rachunków, która nie będzie toczyć wojny o nic, ale też taką, w której nie będzie wspólnej starości...
Dokończył ciastko, zagasił papierosa. Pod rachunkiem i pieniędzmi pozostawił małą karteczkę z numerem telefonu, nie mogąc opędzić się od widoku pięknych oczu kelnerki.
I wrócił pełen skruchy do żony