sąd ostateczny i Memlinga dalsze karykatury

opowiadania, nowele, biografie, etc.
publikacje uzytkownikow
robert kobryń

sąd ostateczny i Memlinga dalsze karykatury

Post autor: robert kobryń »

Jest coś powtarzającego się w każdym napotkanym zjawisku. I jeśli dane zjawisko należy oceniać negatywnie, to nawet znając sposób w jaki się rozwinie, człowiek rozumny nie jest w stanie mu przeciwdziałać. Niemoc jest wynikiem przeświadczenia, że jakakolwiek ingerencja nie zda się na nic, skoro tyle razy wcześniej, efekt finalny podobnych procesów skończył się tak, jak skończyć się musiał.

Wiedźma przybyła nie wiadomo skąd, nie wiadomo którędy i nie wiadomo po co. Tak mogłaby się zacząć każda historia, gdyby nie fakt, że wspominając te wydarzenia z perspektywy czasu, znane są odpowiedzi na powyższe wątpliwości, co z kolei nie daje ukojenia, a wręcz przeciwnie, jest dodatkową bolączka dla każdego, kto cudem umknął przed najgorszym z możliwych scenariuszy (bo tylko na takim zależało autorce skryptu). Ileż to razy fartowny uciekinier zadawał sobie pytanie – „gdybym wiedział to wcześniej?”.

Osiedliła się w lesie, w starej chatce. Czuła się tam szczęśliwa, pod warunkiem oczywiście, że stan szczęśliwości można odnieść do ludzi, którzy są z natury źli, a jedynym celem ich istnienia jest sianie fermentu i niepokoju u innych, co nie może być aż tak niedorzeczne, bo przecież osoby tego typu odczuwają zazwyczaj silną potrzebę zarażania okolicznych swoja karmą.

Samotność nie doskwierała jej początkowo. Miała przecież ze sobą cały asortyment wywarów, trutek, trucizn i tym podobnych specyjałów, który przekornie nazywała swoja biblioteczką. Oddziaływanie na lokalnych wymagało sprytu. Przylgnęła do niej opinia znachorki. Przychodzili więc mieszkańcy z potrzebą. Ktoś komuś miedzę przesunął, ktoś komuś kurę ukradł. W zamian za wiktuały ofiarowywała środek na pryszcze, koklusz, wieczną ospę. Jeśli któraś z wieśniaczek płakała za wybrankiem, którego do ołtarza zaciągnęła inna, gotowa była sporządzić miksturę na ciąży nie doniesienie. A trzeba wiedzieć, że lud z okolicy był nad wyraz ciemny. Odwiedzali ja nocą, w dzień rozpowiadając najgorsze historie. Nikt jednak nie chciał by ich opuściła.

Ten status quo trwał i pewnie trwać mógłby w nieskończoność, gdyby nie on. A on był nie byle kim. Buntownik bez powodu, powszechnie znany pod mianem filozofa, podziwiany i pogardzany utracjusz i mąciwoda, wyróżniał się z tłumu intelektem i jednocześnie specyficznym umysłowym ograniczeniem, charakterystycznym dla ludzi zagubionych i ograniczonych do dziedziny, której się oddali. Był alchemikiem. Mieszkał na uboczu gminy. Wokół niego nie było nic, co mogłoby zainteresować jego umysłowość. Jedynym rozwiązaniem okazała się szkółka parafialna. Szybko pochłonąwszy wszelkie, skromnie dostępne źródła wiedzy, przewyższywszy rozumem bakałarzy, zaczął udawać się w poszukiwaniu informacji, wykraczających poza możliwości, które dane były współplemieńcom, ze względu na ich niechęć ponoszenia kosztów wyjazdów do powiatu. Stara błyskawicznie wypatrzyła go spośród bezosobowej gawiedzi. Zarzuciła sieć niczym Tekla nad Filipem z konopi. Och, gdybychże on być mógł tymże i poznał mądrość tej rośliny, wielce prawdopodobne, że historia ta, nie skończyłaby się tak, jak skończyć się musiała. Z drugiej zaś strony opowieść nie zostałaby spisana. Â?atwość z jaką czarownica owinęła wokół niego swe macki polegała na słabostkach młodzieńca, które bystre oko diablicy dostrzegło i potrafiło wykorzystać.

Filozof szczerze nienawidził miejscowego fircyka. Wesołek reprezentował wszystko, czym pogardzał alchemik, ograniczoność horyzontów, ubogość charakteru i nieznośną lekkość bytu.
Jednocześnie jednak zazdrościł mu poważania wśród otępiałego gminu i umiejętności poruszania się na salonach. Na salonach, na które uczony nigdy nie będzie zaproszony, bo wszyscy wiedzieli, że zaproszenie takie odrzuciłby z niemałą satysfakcją, która dana mu nie będzie, bo nigdy zaproszenia nie otrzyma. Wiejskiego geniusza gnębiła dodatkowo myśl, że chłopiec, którego tak unielubił, był obiektywnie oceniając, postacią, mimo wszelkich jego wad, pozytywną.

Filozof był homofobem. Ci dzielą się na trzy podgatunki. Pierwszą stanowią osoby, które ze względu na niewielką pojemność rozumków, plują na gejów, nie chcąc zdać sobie sprawy, że tym kim są, nie jest ich winą, jeśli oczywiście w ogóle można to rozpatrywać w kategorii winy. Kolejne rodzaje stanowią homoseksualiści. W pierwszej kolejności aktywni, którzy wstydząc się swojej postawy, starają się poprzez agitację antygejowską, ukryć swoje prawdziwe ja. Następni, a ci są bardziej bezwzględni, bo nie boją się rozszyfrowania, nigdy nie oddali się swym prawdziwym potrzebom. I do tej grupy należał alchemik, bo wiedzieć trzeba, że zdołał wymazać ze swojej pamięci wspomnienie o popijawie na parafii, gdzie pod wpływem mszalnego wina, oddał swą cnotę proboszczowi, w zamian za możliwość przeczytania „Boskiej Komedii” Dantego. Ukrywane pożądanie do powiatowego grajka, połączone z podświadomą niechęcią do kleru, potrafiła skrzętnie wykorzystać wiedźma, do swych szatańskich planów.

Odwiedziwszy ją pierwszy raz, zainteresował się flakonikami. Zafascynował ziołami, substancjami, proszkami, tymi które znał, o których słyszał lub pierwszy raz na oczy ujrzał. I nachodził ją regularnie, cały czas poświęcając na studiowanie czarciej spiżarni. Ufał że w połączeniu ze swoim alchemickim asortymentem, próbówkami, menzurkami, zbiorniczkami, kociołkami odnajdzie w końcu kamień filozoficzny. Uwierzył wiedźmie, że i jej celem jest przemienianie spiżu w złoto. Lecz nigdy nie zostawiała go samego, obserwując poczynania młodzieńca, sprawując nad nim pełną kontrolę. Musiał się czuć jak ten nieszczęśnik, który wybrał się do muzeum, podziwiać malarstwo niderlandzkie, gdzie nie dane jest człowiekowi przyglądać się obrazom w samotności. Ze wszystkich stron łypią starowinki, bacząc, by krzywda żadna nie stała się dziedzictwu. Przenikliwe spojrzenia kustoszek dostrzec potrafią w nieproszonym gościu, jedynie złodzieja lub wandala najlepszym wypadku. Â?adnej żywej duszy uświadczyć się tam nie da, a próba nawiązania rozmowy sprowadza intruza do parteru, do roli pariasa. Bo przecież żaden normalny osobnik nie może odpowiedzieć prawidłowo na pytanie. – „Czy jest pan w stanie wyjaśnić, po czym wnioskujemy, że powyższy portret powstał w warsztacie Rubensa? - jeśli nie dostrzega na nim korpulentnych niewieścich kształtów. Idzie więc nieborak dalej w poszukiwaniu odosobnienia, ale babsk jest coraz więcej. Wynurzają się zza kotar, zza przepierzeń i świdrującym wzrokiem prześwietlają domniemanego złoczyńcę. A ten, patrząc na dłonie zaczyna żałować, że wczoraj obcinał paznokcie, bo tak jak kobieta nieustannie oskarżana przez zazdrosnego kochanka o wyimaginowane z obcymi stosunki, puszcza się w końcu z pierwszym lepszym, by choć wysłuchując zniewag, mieć świadomość ze nie przechodzi przez gehennę bez dania sobie małej choćby przyjemności, tak niedoszły koneser sztuki, chce maznąć jakiemuś Niderlandowi palcem przez lico, czy opluć go nawet. Nie czyni tego jednak, licząc naiwnie, ze jest jeszcze przed nim nadzieja. Dodatkowy stres wzbudza telefon schowany w kieszeni jeansow (cóż za afront dla przybytku), który ciąży jak kilkunastokilogramowy wyrzut sumienia. Wszędzie gdzie spojrzeć rozwieszono informacje o zakazie używania komórki. Och, żeby tylko nikt nie zadzwonił, żeby tylko nikt nie wysłał esemesa. A staruchy wyczuwają niepokój i jego źródło, lecz one wiedzą, ze w przebrzydłych spodniach znajduje się nie aparat, a sekator służący do wycinania z ram płócien. Osaczony dostrzega ostatnią szansę, niewielkie pomieszczenie, którego wcześniej nie zauważył, stara się schować. Lecz nie, tam już czeka na niego upiór kolejny, a pochód naburmuszonych strzykiew i innych wygłodniałych nekromantek sunie za nim bezszelestnie. I wie już, że jest stracony, jak ten pechowiec z obrazu który przez biesa pochwycon, ciągany jest w piekieł czeluści. Kładą go na stole, na którym patrycjusz onegdaj plany lokacji miasta na prawie niemieckim uknuwał. Raczą się krwią z czarek fajansowych, oddając rytualnej ablucji limfą, w miśnieńskiej porcelanie zebranej, glikolem posklejanej, okostną zajadając.

Zaprzyjaźnili się do tego stopnia, ze postanowili zamieszkać wspólnie w przytulnej chatynce alchemika, na skraju wioski. Wiedźma zadowolona była z takiego obrotu spraw, miała nieustannie oko na podopiecznego i bliżej była gminu, który odwiedzał wieczorami także filozofa, bo trzeba wiedzieć, ze dzięki nabytej wiedzy, pędził najmocniejszy w okolicy bimber, który udostępniał za niewielką opłatą.
Sielanka trwała i mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie zjawiła się ona.

Był mroźny, grudniowy wieczór, gdy usłyszeli kołatanie do drzwi. Otworzył. W progu stała przepiękna nimfa. Weszła do środka i zaczęła streszczać swoją historię. Była księżniczką, która zgubiła drogę do domu, po tym jak po wielu latach rozjazdów, w trakcie których studiowała naukę o kwiatach i ich układaniu, zapomniała już skąd swą podroż rozpoczęła. Stara przyjęła ją z otwartymi rękoma, zauroczona jej arystokratycznym pochodzeniem (sama też twierdziła, ze z takich kręgów się wywodzi, co w dużej mierze było przyczyną jej przekonania o własnej wyjątkowości i braku krytycyzm wobec siebie, a także ukrywanej pogardy, którą żywiła do filozofa, ze względu na jego niski stan urodzenia) do tego stopnia, ze zapomniała przeprowadzić klasyczny test z ziarenkiem grochu. Niech nikt jednak nie myśli, ze diablica wykazała się choć raz humanitarnym gestem. Prawdziwym powodem przygarnięcia zielarki były jej szerokie biodra, z którymi wiązała plany zrealizowania największego marzenia, dzieła swego życia.
I żyli tak sobie w słodkiej komitywie.
- A wiesz mamusiu, że lafiryndę znów na taczce wywieźli? – zapytała księżniczka, która wróciła z dworu.
- Powinni ją na rozgrzanym piecu gołym dupskiem usadzić. Może wtedy oduczy się latania po całek wsi. – odpowiedziała wiedźma i zachichotała nad garnkiem wywaru, dumna ze swego konceptu.
- No nie do końca, matulo. – lubiła mieć swoje zdanie, co wielce irytowało staruchę, ale ilekroć ta denerwowała się przez przybłędę, przypominała sobie, że jej tygodnie wkrótce zostaną policzone. – To prawda. Zagląda każdemu do spodni w poszukiwaniu erekcji, ale to dlatego, że jej chłop nie daje już rady.
- To zwykła rozjebunda. – odezwał się alchemik, który nie interesował się rozmową (głowę miał zajętą czymś innym, niedawno odkrył skład chemiczny mosiężnej klamki od wychodka i był pewien że w niedalekim czasie, wytwarzać zacznie złoty kruszec), dopóki nie pojawiło się słowo, erekcja. I rozczulił się rzewnie wspominając znienawidzonego grajka.

Tego wieczoru okrutnicy udało się stworzyć z mieszanki, przywiezionych z Ameryki liści koki, lubczyku i sporyszu miksturę, która ostatecznie zadziałała na młokosa. Zapałał ogniem do zielarki, która już od dawna pragnęła przyjąć go w sobie. A ciało miała zdrowe, wyposzczone i gorące. Nasienie jego było pierwszorzędnej jakości, zyskawszy moc po wieloletnim leżakowaniu w dębowych beczułkach. Dziewczę chłonęło soki żarliwie, niczym spragniony deszczu piasek pustynny po kilkumiesięcznej posusze, niczym zsiadłe mleko biesiadnik, wyczerpany kilkudniową libacją. Kochanek nie dożył poranka, cykutą uraczon przez macochę. Partnerka miała go przeżyć dziewięć księżyców. Antychryst był w drodze.

A Bóg na to wszystko patrzył i płakał nad losem dzieciątek swych, które przecież bardzo kochał.
Awatar użytkownika
Boob
Posty: 1810
Rejestracja: 2008-04-24, 11:17
Lokalizacja: opolszczyzna
Has thanked: 5 times
Been thanked: 15 times
Kontakt:

Post autor: Boob »

witam
Szanowny peel wykazał się poczuciem humoru, mnie ten tekst sie podoba, to raczej gatunek: fantasy ale zwał jak zwał. Tekst czyta się płynnie chociaż na jego końcu zapamiętałem zasadniczo już tylko postaci wystepujące w tym utworze. Pozwoliłem sobie na "wytypowanie" z tekstu najlepszego zdania złożonego -"A ten, patrząc na dłonie zaczyna żałować, że wczoraj obcinał paznokcie, bo tak jak kobieta nieustannie oskarżana przez zazdrosnego kochanka o wyimaginowane z obcymi stosunki, puszcza się w końcu z pierwszym lepszym, by choć wysłuchując zniewag, mieć świadomość ze nie przechodzi przez gehennę bez dania sobie małej choćby przyjemności, tak niedoszły koneser sztuki, chce maznąć jakiemuś Niderlandowi palcem przez lico, czy opluć go nawet. Nie czyni tego jednak, licząc naiwnie, ze jest jeszcze przed nim nadzieja"-..
I kolejne mniej złożone ale równie dobre ,
-"Kładą go na stole, na którym patrycjusz onegdaj plany lokacji miasta na prawie niemieckim uknuwał. Raczą się krwią z czarek fajansowych, oddając rytualnej ablucji limfą, w miśnieńskiej porcelanie zebranej, glikolem posklejanej, okostną zajadając"-
pozdrawiam.
a tergo.
robert kobryń

Post autor: robert kobryń »

cieszy mnie twoja ocena tekstu
zwłaszcza, że powiela się ona z moją opinią,

nie jest tajemnicą, że jestem niepoprawnym megalomanem
a ten tekst czytuję sobie z nudów bardzo często, podniecając się swoim dziełem

obraz Memlinga "Sąd ostateczny" to tryptyk i to narzuciło formę tego
opowiadania
główna, środkowa część to opis wizyty w muzeum narodowym w Gdańsku, po napisaniu tego opka, doszedłem do wniosku, że zabrakło w nim wyrazistszego, bardziej dychotomicznego podziału na część przed i po opisie muzeum, tak jak wynikałoby to z obrazu,
gdzie lewa część to niebo, a prawa piekło(z punktu widzenia obserwatora)
no ale nie wszystko musi być idealne

oczywiście dodatkowym smaczkiem są odniesienia do tego
co wynika z definicji "chorpobuco...", którą znaleźć można w terminatorium

złożoność zdań, to coś co bardzo lubię
a jeszcze bardziej złożoność znaczeń
bo przecież ostatnie zdanie opka można rozumieć na trzy różne sposoby

[ Dodano: 2009-02-27, 15:03 ]
pomyłka
na cztery róźne sposoby

[ Dodano: 2009-02-27, 15:11 ]
http://www.gnosis.art.pl/iluminatornia/ ... ed1472.jpg
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 28 gości