Pasażer

opowiadania, nowele, biografie, etc.
publikacje uzytkownikow
willy_the_lost
Posty: 817
Rejestracja: 2006-10-13, 13:44
Kontakt:

Pasażer

Post autor: willy_the_lost »

Obudziło mnie skrzeczenie ptaków, a jeden z nich stał na moim brzuchu i rozglądał się na różne strony. Był duży i ładny, miał białe oraz czarne pióra i różowo-biały dziób. Jak rozkładał skrzydła, to podfruwał na dosyć niewysoko, a jak je składał, to znów dreptał po moim brzuchu, i tak ciągle, dopóki nie podparłem się na łokciach. Ptak poleciał w kierunku plaży a ja zobaczyłem, że leżę, a raczej to pływam, na dużym kawałku jakiegoś plastiku. W ogóle, pełno było na około takich plastików, tylko że na żadnym z nich nie było ludzi, jak już, to te duże, biało-czarne ptaki, które przefruwały z jednego plastiku na drugi, omijając inne, które paliły się i wyglądały jak łódki ze świecami, które w najdłuższy dzień lata puszczamy z tatą na rzece. Odwróciłem się na brzuch i oparłem brodę na krawędzi mojej plastikowej tratwy, żeby zobaczyć, który z palących się plastików zatonie pierwszy. Założyłem się ze sobą w myślach, że pierwszy zatonie ten najbliżej plaży, bo jego płomień już gasł, ale przegrałem, bo w pewnym momencie fala przygnała inny odłamek, co spowodowało, że oba plastiki złączyły się i od nowa rozpaliły. Jeszcze raz przejrzałem potencjalne wraki i tym razem wybrałem ten najbardziej oddalony od brzegu. Ku mojemu zadowoleniu, nie pomyliłem się, bo rzeczywiście, mimo że ogień był nadal duży, to tylko przyspieszył zatapianie. Wpadłem na pomysł, żeby podpłynąć, więc urwałem wystający strzęp plastiku z mojej tratwy, aby użyć go jako wiosła, ale coś robiłem nie tak, bo zacząłem kręcić się w kółko. Jednak po kilku próbach i machnięciach, zdołałem opanować sytuację, i wiosłując raz po lewej, raz po prawej stronie, zacząłem się przybliżać. Udało mi się dopłynąć dosłownie w ostatnim momencie, kiedy odłamek właśnie przechylał się na najbardziej poskręcaną część i wśród bąbli i syczenia znikał pod wodą. Wystawiłem szybko głowę poza krawędź i patrzyłem jak tonie. I chyba długo musiał tonąć, bo woda była bardzo czysta, a dna i tak nie można była zobaczyć. Jak już zupełnie zniknął, jeszcze chwilę go wypatrywałem, ale oprócz paru bąbli, mnóstwa zielonych drobinek i mojej twarzy, nic nie zobaczyłem. Zanurzyłem palec i podłubałem w nosie mojemu odbiciu, robiłem przy tym wiry i fale, i patrzyłem później jak układają się w płynną buzię, fala po fali, nie tak jak przed lustrem, o którym mama czasem mówi, że lubi kłamać. Kiedy patrzyłem daleko, jak najdalej mogłem, w wodę, a potem wynurzałem patrzenie na moją twarz, i tak w kółko, to było to superświetne i jakieś niekłamiące.
Jeszcze zanim usłyszałem, zobaczyłem jak leci, z początku czarna kropa na bezchmurnym niebie, coraz bliżej, rozkłada skrzydła, wystawia dziób i pokazuje ogon. Samolot przeleciał mi dosłownie nad głową, tylko że był bardzo wysoko, i zaraz znowu złożył swoje skrzydła, podkulił ogon, i będąc znów kropą zniknął za wodą. Potem poczułem się trochę zmęczony, więc postanowiłem się przespać. Jak się obudziłem, słońce było tuż nad horyzontem, a z drugiej strony, nad wyspą, wschodził księżyc. Póki jeszcze było w miarę widno, wyjąłem z kieszeni mój pomarańczowy flamaster, który zdążył wyschnąć, i zacząłem malować kamyki. Bardzo lubię kamyki i mam ich w pokoju od groma, tak dużo, że z czasem, tata, zrobił mi oddzielną szafkę na kolejne okazy, z których najbardziej cenię białe krzemienie. Malowałem czwartego pomarańczowego krzemienia, kiedy usłyszałem warkot dochodzący z przodu, jakby zza wyspy coś nadlatywało. Wtedy ukazały się, jak wystrzelone z procy nad lasem, dwa małe samoloty. Nie tracąc czasu, zacząłem odginać w moją stronę, co bardziej wystające i zwisające części, tak, żeby zrobić coś w rodzaju daszku. W ogóle, kilka razy zdążyłem się poślizgnąć, a raz o mało co nie wpadłem do wody, ale na szczęście, zanim samolot wylądował na wodzie, byłem już pod zagięciami i patrzyłem na nurków wskakujących do wody. Drugi samolot zrobił kilka kółek dość nisko nad wodą, i za którymś razem myślałem, że mnie zobaczył, ale po zrobieniu jeszcze jednego, poleciał za wyspę i dalej. Skuliłem się jak najbardziej mogłem i pomyślałem, że muszę przeczekać do nocy. Znowu zasnąłem, a obudziły mnie fale; teraz mocniej odpychały moją tratwę od konturów wyspy, jakie można było dojrzeć w świetle księżyca. I wtedy znowu samoloty zaczęły się zlatywać i lądować. Teraz to już było ich normalnie chyba z sześć. Do tego, po chwili pojawiły się dwa albo trzy helikoptery, które z kolei lądowały na plaży. Z oddali było słychać pokrzykiwania ludzi, widać było błyski włączanych reflektorów i punkciki świateł na pontonach. Upewniwszy się, że daszek dobrze mnie zakrywa, ile tylko miałem sił, zacząłem wiosłować w kierunku otwartego oceanu. Kiedy już nie musiałem pomagać falom, oparłem brodę o krawędź i patrzyłem w swoje odbicie, i głębiej, głębiej, głębiej...
dean
Posty: 1379
Rejestracja: 2009-02-20, 16:29
Kontakt:

Post autor: dean »

Gdyby przyjąć, że to relacja z imaginacji sennej, a można tak roboczo założyć, bo język wypowiedzi oraz obrazy nań się składające naprowadzają na taki trop, to jest tu kilka ciekawych motywów, osiowych dla opowieści. Oto mamy rozbitka dylematującego nad tym, który z kawałków płonącego plastiku zatonie najsampierw. Drugi ciekawy motyw to kamyki malowane flamastrem. I trzeci - samoloty. Motywem spinającym jest wyspa. Motywami psychicznymi w tle - obrazy domu, ojca i matki. Materiał skojarzeniowy jest więc bogaty i różnego rodzaju rozważania można snuć na temat treści emocjonalnych tu zarysowanych.
Sytuacja rozbitka nigdy nie jest godna pozazdroszczenia. Ten jednak zachowuje się dosyć osobliwie. Nie panikuje, nie woła o pomoc, raczej beztrosko dokazuje. Wygląda na to, że taka sytuacja jak najbardziej mu odpowiada. Odzyskuje swój status samotniczy, może więc zająć się czymś, co bardzo lubi - zabawą kamykami. Ciekawa to zabawa - materiał pierwotny w postaci kamienia zostaje przetworzony poprzez pokolorowanie flamastrem. Dodatkowo jest to krzemień, a więc kamień posiadający szczególną moc sprawczą - krzesania iskier. Kto na samotnej wyspie ma krzemień - nie zginie. Może stąd beztroska narratora. Nie jest ona jednak w pełni uzasadniona ze względu na zagrożenie lotnicze. Ktoś na niego dybie, ktoś go szuka, a on nie chce być znaleziony - stąd potrzeba schowania się, a gdy sytuacja staje się bardziej poważna - ucieczki.
Można rozwijać każdy z tych motywów i drążyć dalej temat, na tym jednak tymczasem poprzestańmy...

Jeszcze skojarzenie takie z „Władcą much” Goldinga nasuwa się nieodparcie...
willy_the_lost
Posty: 817
Rejestracja: 2006-10-13, 13:44
Kontakt:

Post autor: willy_the_lost »

troche myslalem nad tym co napisales, wprawdzie nie czytalem wladcy much, ale chyba wiem o czym mowisz, i gdyby wlasnie przyjac ze to nie do konca jest oniryzm, chociaz cos bardzo zblizonego. mianowicie, gdyby przyjac, ze to co sie dzieje, dzieje sie w rzeczywistosci - w koncu wydarzenia w opowiadaniu moglyby spokojnie wydarzyc sie naprawde - a to co jest zblizone do konwencji snu, o ktorej piszesz, odbywa sie raczej w podswiadomosci bohatera i objawia sie jego osobliwym zachowaniem. przeciez - patrzac na to z boku - dziala wbrew logice; jako prawdpodobnie jedyny ocalaly z katastrofy, kiedy tylko zjawia sie pomoc, samoloty itd, powinien dac o sobie znac. jednak tego nie robi.
mi sie takie rzeczy zdarzaja prawie na kazdym kroku, zreszta nic niezwyklego, taki przyklad: pan Y siedzi wygodnie w fotelu i mysli o tym ze przyjemnie byloby sie teraz napic goracej herbaty. wtedy dzwoni telefon i ktos (niewazne kto) przekazuje panu Y jakas ciekawa informacje. pan Y zaczyna rozmawiac ze znajomym, rozmowa jest ciekawa, zabawna, wciagajaca. po kilku minutach rozmowa konczy sie, a nieco zaskoczony pan Y stwierdza ze nie siedzi w swoim fotelu ale stoi w kuchni, a przed nim na stole w kubku paruje swiezo zaparzona herbata. pan Y uswiadamia sobie wtedy, ze moglby z duza dokladnoscia przytoczyc szczegoly telefonicznej rozmowy, ale zupelnie nie przypomina sobie, albo przypomina sobie jak przez mgle, tych wszystkich czynnosci (wstanie z fotela, przejscie przez przedpokoj, postawienie czajnika na gazie, sypania herbaty itd.) ktore trzeba wykonac aby spelnilo sie te jego pierwotne 'pragnienie' w postaci herbaty.
analogicznie ten caly tekst jest niby taką rozmową ze znajomym, moze ciekawa ale w sumie niewazną - chlopca zajmuja rzeczy takie jak palace sie szczatki samolotu, malowanie krzemieni itd, jednak przez caly czas gdzies podswiadomie wykonuje pewien plan, realizuje jakies pragnienie, cos jak analogiczne 'automatyczne' parzenie herbaty. byc moze tekst jest zle napisany i zwyczajnie trudno dostrzec motywy zachowania chlopca, motywy nie do konca uswiadomione ale na tyle silne, zeby powodowaly te jego zachowanie i takie tam...
Awatar użytkownika
Margot
Posty: 1291
Rejestracja: 2007-09-18, 00:26
Lokalizacja: Sheffield
Kontakt:

Re: Pasażer

Post autor: Margot »

willy_the_lost pisze:Kiedy już nie musiałem pomagać falom, oparłem brodę o krawędź i patrzyłem w swoje odbicie, i głębiej, głębiej, głębiej...
Wyszło na to, że to taka Twoja wersja mitu o Narcyzie.

[ Added: 2011-01-17, 03:49 ]
willy_the_lost pisze:Kiedy patrzyłem daleko, jak najdalej mogłem, w wodę, a potem wynurzałem patrzenie na moją twarz, i tak w kółko, to było to superświetne i jakieś niekłamiące.
Ten fragment bardzo mi się podoba.
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 24 gości