Realne a rzeczywiste cz.I

artykuł, kronika, reportaż, polemika, felieton, recenzja, wywiad, relacja, formy dziennikarskie, wlasna publicystyka na kazdy temat

Moderator: anty-czka

wwww
Posty: 2581
Rejestracja: 2009-11-10, 16:24
Kontakt:

Realne a rzeczywiste cz.I

Post autor: wwww »

Realne a rzeczywiste
(Absolutny początek jest wszędzie)

Zacznę może od tego, jak to kiedyś, dawno, dawno temu, (chciałoby się powiedzieć – w Ameryce, było to jednak w Czarnej Wieży), siedząc w rowie przy płocie swojego domu, późno w nocy, patrząc w gwiazdy (interesowałem się wtedy, jak dobrze pamiętam, bardziej astronomią niż filozofią), będąc oczywiście pod wpływem, i po długiej rozmowie z Markiem – moim przyjacielem, z którym całą młodość przedyskutowaliśmy o wszystkim i niczym, nagle przyszło olśnienie.
Byłem ja, był świat i pustka w niebie. Po co więc żyć ? Świat jest przecież bezsensowną maszyną do zabijania. Żadnej nadziei, żadnej pociechy znikąd. Trzeba umierać pomyślałem, nic tu po mnie i poszedłem dziarskim krokiem do domowej apteczki. Rodzice w tym czasie byli jeszcze dość młodzi, więc żadnych poważnych specyfików w niej nie było, ale skąd ja u licha mogłem to wiedzieć? Wziąłem wszystko co było, witaminy, rywanol w tabletkach, polopirynę i położyłem się spać. Byłem taki spokojny, myślałem sobie “jak to pięknie, jutro mnie nie będzie, skończą się wszystkie moje problemy”. Rozumiecie ? W wieku 16-17 lat, miałem cholernie ważne problemy. Aha! Prócz tych wszystkich morderczych świństw jakie wziąłem, na moje nieszczęście znalazłem tam również krople na serce, które, jak potem przeczytałem bierze się w ilości kilku, na powiedzmy pół szklanki wody. Ja natomiast, wypiłem ich całą flaszkę. Czy wyobrażacie to sobie? Gdy się obudziłem następnego ranka, to po pierwsze, jakież było moje zdziwienie! “Jak to!?, ja żyję!?, przecież nie powinienem!?”, po drugie natomiast, byłem w dalszym ciągu pijany, a moje tętno wynosiło chyba milion na sekundę. W chwilę po przebudzeniu zjawił się oczywiście ojciec i jak zwykle: “Wstawaj jest to i to do zrobienia”. Byłem przerażony. Za chwilę moje serce wyskoczy na podłogę, a ja mam coś robić? Wyszedłem przed dom i mówię: “Tato, dziś nie mogę pracować, źle się czuję, wczoraj popiłem z Markiem”. I poszedłem przed siebie, przez pola, w las, by przemyśleć wszystko jeszcze raz.
Co do kwestii boga, bo to ważne! - gdzie podziały się niebiosa w moim pierwszym metafizycznym doświadczeniu? Ano w ogóle ich nie było. A dlaczego? Otóż to. Dlaczego nie było niebios? Trzeba sięgnąć wstecz mojego życia, trzeba cofnąć się w czasie do pierwszych lat szkoły podstawowej, gdy w ogóle mało które dziecko ma jakiś problem z religią.
A więc, chodziłem na religię do kościoła, kawał drogi, Czarna Wieża jest bowiem rozwleczona jak jasna cholera, a kościół znajduje się na jednym z jej końców, tym oczywiście, który jest najdalej ode mnie, jak wszystko zresztą w moim życiu, wszystko jest daleko ode mnie! Czasami tylko, wydaje mi się, że niektórzy ludzie są wystarczająco blisko, na tyle blisko, bym mógł czuć się dobrze.
Na religię uczęszczałem z dziewczynami i gdyby nie jedna z nich, dla której to właśnie robiłem, to moja noga z pewnością nie stanęłaby na plebani. Nazywała się Joanna Chlebek (taki razowy!, mniam!, mniam!)) i była moją pierwszą miłością. Już w przedszkolu się w niej zakochałem i latałem jak za suką, która ma cieczkę.
Ksiądz, który był demiurgiem mojej religijnej inicjacji witał nas zawsze w progu swego domostwa w ten oto sposób: “Chodźcie tu do mnie, moje owieczki” i podszczypywał dziewczyny za tyłki, a mnie, jedynego chłopaka (bo musicie wiedzieć, że byłem jedynym chłopakiem katolickiego wyznania w całej tej zasranej Czarnej Wieży, leżącej na końcu świata miejscowości, pośród lasu, opuszczonej przez boga, gdzie tory kolejowe kończą się i są wygięte do góry, jakby wskazywały właściwy kierunek naszej egzystencji), przyciskał ...... – przyciskał mój policzek do swojej nie ogolonej często twarzy, pokrytej małym, jednodniowym zarostem, pokazując mi chyba w ten sposób jaki jest męski. Bardzo tego nie lubiłem. Ten proboszcz, jak to widzę z obecnej perspektywy, był po prostu pedofilem! Czystej krwi pedofilem, (ach !, gdybym znał to słowo wtedy!) i podobnie jak większość kleru żyjącego w celibacie, on również był zboczony. Pamiętam także, że byłem kiedyś (nie wiem w jaki sposób się tam znalazłem) na religii w takim małym carskim budynku stojącym niedaleko cerkwi, gdzie odbywały się lekcje religii dla dzieci prawosławnego wyznania. Pop zachowywał się normalnie i mówił też jakoś normalniej, w ogóle odniosłem pozytywne wrażenie. Tak więc, moja religijność od początku była trochę zaburzona i być może dlatego, trudno mi było potem przekonać się do tego, co na ten temat mówią ludzie, a szczególnie księża.
Tak czy siak, w swoim pierwszym metafizycznym doświadczeniu miałem ciemny wszechświat nad swoją głową, bezsensowny świat u moich stóp i żadnej nadziei. Mogłem powiedzieć i z pewnością tak powiedziałem, tylko innymi słowami, (gdy podejmowałem decyzję o nałykaniu się tabletek) tak jak w filmie – bardzo dobrym zresztą, zajebistym filmie o Caravaggio - “żadnej nadziei, żadnego strachu”.
Przechodząc do rzeczy. Już wtedy, gdy nawiedziła mnie ta straszna myśl, w głębi czułem, że może coś z tą tak zwaną rzeczywistością jest jeszcze nie tak. Może nie wszystko jest tak, jak myślę? Przecież mogę się mylić, do ciężkiej cholery! Jednak moje przeczucia były w dalszym ciągu zbyt słabe, by wygrać z moim przekonaniem o bezsensie wszystkiego. Teraz już wiem, że ten bezsens jest normalnym zjawiskiem w tym właśnie wieku, w wieku dojrzewania. Potem przeczytałem na ten temat bardzo dobrą książkę Kazimierza Dąbrowskiego “Dezintegracja pozytywna”, o rozbiciu osobowości i złożeniu jej na nowo, jak puzzle, tylko na innym już poziomie egzystencji – polecam każdemu, a nie jakiś zasrany behawioryzm, czy teorię postaci, lub bóg wie co jeszcze.
Na studiach, jak ja się męczyłem z tą psychologią! Był to naprawdę jeden z egzaminów, który zdałem pod przymusem i dostałem ledwie trzy plus.
Moje podejrzenia, co do rzeczywistości, że nie jest taka głupkowata jak o niej myślę, zaczęły rozwiewać się, od - jak dobrze pamiętam - Stachury, “pop filozofa” dla najmłodszych. Jak ja się wtedy cieszyłem, gdy znalazłem na przykład w “Siekierezadzie” opis rąbania drzewa i tego o czym przy tej okazji można pomyśleć. A muszę wam powiedzieć, że nie wiem czemu, ale zawsze lubiłem rąbać drzewo, rozłupywać je i widzieć jego biały środek.
Później przyszedł czas na Gombrowicza, Witkacego i Schulza - Świętej Trójcy polskiej literatury, większych jak do tej pory nie było, (dla mnie oczywiście) no i tu zaczęły się schody.
Z Gombrowiczem, w Technikum Budowlanym w Mińsku Mazowieckim – co ja się naużerałem z ludźmi! Raz byli nawet wezwani moi rodzice. Z Czarnej Wieży musieli przyjechać do Mińska, by wysłuchać jaki to ja jestem nieposłuszny. Przyjechali chyba, nie pamiętam, może tylko mama?
Powiesiłem na słomiance godło polskie, które kiedyś znalazłem na strychu internatu, gdzie czasami wpadałem zapalić trawkę. Orzeł był bez korony, więc wziąłem mazak, domalowałem ją i umieściłem na ścianie swojego pokoju. Obok, wisiały teksty z Gombrowicza, na małych karteczkach, sama esencja z jego twórczości na temat polskości, tego rodzaju na przykład; jacy Polacy to świnie, drobnomieszczanie, nieuki, prostaki i kałmuki, itp., itd. Gdy tylko zobaczyła je moja wychowawczyni z internatu, zażądała oczywiście abym je zdjął, bo ono powinno wisieć tylko w urzędach, instytucjach itp., a nie prywatnych pomieszczeniach. Nie zgodziłem się na to rzecz jasna i powiedziałem jej, że godło jest moje, wisi w moim pokoju, podoba mi się, i za nic w świecie go nie zdejmę, a jej nic do tego. „Niech Pani lepiej zajmie się gołymi babkami, których w każdej sali wisi po kilka - to Panią nie gorszy? Godło jest be!, a cycki są cacy!”
Ogólnie rzecz biorąc, robiąc tę gazetkę, chciałem podobnie zresztą jak Gombrowicz, trochę prowokować, a trochę dać ludziom do myślenia. Niech się zastanowią nad swoją bezmyślnością i stosunkiem do pewnych spraw, narodowych spraw w tym przypadku! (Jakby patriotyzm objawiał się tylko na Placu Defilad w Warszawie podczas dnia 11 Listopada?!)
Szchulz – o nim powiem tylko kilka zdań, nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że nie potrafię. Jest za delikatny, a mój toporny język mógłby go tylko obrazić.
Czytając go miałem kilka olśnień. Raz jak pamiętam, jadąc pociągiem przez las, mając przymrużone oczy patrzyłem przez szybę. Refleksy świetlne dotykały mej twarzy muskając mnie delikatnie. Słońce świeciło bardzo mocno, migało między drzewami, chowało się i znikało, a smugi jego promieni trafiały we mnie z siłą eksplozji wulkanu.
To było raz, a dwa, jak pamiętam, siedziałem w pociągu czytając go właśnie (dwa schulzowskie olśnienia miałem w pociągu, czy to nie dziwne? muszę się nad tym głębiej zastanowić) i weszła młoda, bardzo ładna dziewczyna. Była piękna, usiadła tuż przede mną. Pociąg był piętrowy, a ja jak zwykle siedziałem u góry. Dzieliło nas oparcie foteli. Myślała, że straciłem ją z oczu, myślała, że nikt jej nie widzi. Tak jednak nie było, ponieważ jej sylwetka odbijała się w laminowanej płycie skośnego dachu wagonu. Przyglądałem się jej więc w dalszym ciągu. Była niebiańskiej wręcz urody, a ja chciałem nasycić duszę wspaniałym widokiem. I wiecie co się stało? Ja zachwycony, prawie w mistycznym natchnieniu, kontemplujący jej widok, widzę jak zaczyna dłubać w nosie! Czy to rozumiecie? To była tragedia!!! Byłem zdruzgotany, jak ona mogła? Chciałem podejść do niej i powiedzieć “Jak pani może!, jak pani śmie dłubać w nosie!, przecież jest pani taka piękna!” Trochę w tej drugiej scence jest z Gombrowicza i jego podglądactwa, w ogóle wszystko się często miesza, ten z tym, ten z tamtym, nie ma to jednak większego znaczenia.
No i Witkiewicz. To było odkrycie! Jego bezpośredniość, jego brutalność w nazywaniu rzeczy po imieniu, brak skrupułów w obchodzeniu się z ludźmi. Oooo! To było wspaniałe! Jak można wszystko, najświętsze narodowe świętości rozpieprzyć za jednym zamachem! Rozprawić się ze wszystkimi, za jednym pociągnięciem pióra, a potem cierpieć, że się ludziom tyle nagadało i po obrażało ich wszystkich. To była moc, wola mocy a la Nietzsche! Takich ludzi potrzeba więcej, myślałem, niech mówią! niech mówią wszystkim!, co o nich myślą, nie zważając na konsekwencje, niech ich prostują!, bo bydło nie wie gdzie lezie! No i zbliżam się powoli do końca tego przydługiego wstępu - TAJEMNICA ISTNIENIA- to było naprawdę ciekawe.
Jego “Istnienie Poszczególne” i inne pierdolnięte pojęcia implikowane przez pojęcie ISTNIENIA, to było coś, czego szukałem. Z literatury przeskakiwałem do filozofii. Po drodze była oczywiście krótka historia filozofii Gombrowicza i inne rzeczy, ale chyba Witkiewicz, jak dobrze pamiętam, skierował mnie w stronę Tajemnicy. “Wistość rzeczy jest nie z tego świata”, - przeczytałem kiedyś na pocztówce, jako motto do zdjęcia, przywiezionej mi z Zakopanego, z teatru Witkacego, przez kolegę z technikum, niejakiego Sławomira Tęporka, który czytał wtedy Balzaka, Moupasanta, Flauberta (nie wiem jak się pisze tę francuszczyznę cholerną!) i mówił z nabożną czcią, że on woli naturalistów, a nie jakichś popierdoleńców w stylu Witkacego, sam sobie przecząc, bo był bardzo zachwycony sztuką na której był w Zakopanem.
Jak wcześniej pisałem, czułem intuicyjnie, że coś z tą tzw. „rzeczywistością” jest nie tak. Nie tak, jak mi się wydaje. Studiowałem filozofię w Lublinie, a również wszędzie tam, gdzie byłem.
“Rzeczywistość”, to pojęcie, składa się z dwóch członów. Język polski dość dobrze oddaje to, co chcę powiedzieć. Pierwsza część tego wyrazu mówi ogólnie o “rzeczach” tego świata, natomiast druga, a mianowicie “wistość” pochodzi od widzenia, i z nim ma związek. Rzeczy jawią się nam po prostu w jakichś kształtach i formach. Chodzi, krótko mówiąc o świat zmysłowy, widziany, dotykany, słyszany, fenomenalny.
“Realne”, natomiast jest to, co „jak gdyby” do tych wszystkich rzeczy należy, nie ujawniając się zbytnio. Coś jak entelechia u Arystotelesa. Nie ma bowiem niczego poza tym światem, żadnego innego. Ten świat jest nieważny z punktu widzenia egzystencjalnego, (patrz moje pierwsze odkrycie metafizyczne) ale z drugiej strony jest tylko on, i on tak naprawdę jest ważny. Z jednej strony świat, rzeczywistość, jest beznadziejna, a z drugiej wspaniała! Jest piękna w swej beznadziejności, ponieważ jest jedyna. Nie ma żadnej innej. Cała reszta, to tylko fantazje ludzi wymyślone po to, by uwolnić ich od całego bezsensu świata.

Nie zapominajmy - ludzie są mądrzy i zrobią wszystko, by się oszukać !!!

By móc żyć przytulnie w domowym ciepełku i cieszyć się z faktu, że jest bóg, Jezus Chrystus, matka boska, duch święty i trójca przenajświętsza w całej swej okazałości oraz inne bzdety.
Realne jest więc to wszystko, co tkwi w rzeczywistości. Myślę (nie jestem o tym w stu procentach przekonany), że kilku ludzi było na dobrej drodze i coś na ten temat wiedziało, a byli to między innymi, Witkiewicz, Nietzsche, Wittgenstein i powiedzmy, żeby nie robić zbyt długiej listy Heidegger.
Tym pojęciem jest pojęcie ISTNIENIA, które należy dopiero rozjaśnić i wyciągnąć z niego wszelkie możliwe konsekwencje, te najstraszniejsze i najczarniejsze również, a przede wszystkim te. To jest REALIZM. Tym się chcę zajmować, realnością tkwiącą w rzeczywistości, która jest nieistotna, a która jest wszystkim - jest najważniejsza w moim życiu.

(I tu kilka słów wyjaśnienia, bowiem w późniejszym etapie swojego kajakowego spływu odkryłem, [nie u kogo innego, tylko u Kanta] że możliwe do pomyślenia jest jeszcze bardziej pierwotne, bardziej podstawowe pojęcie, niż pojęcie „Istnienia”. Nie wiem dlaczego akurat u Kanta, ale tak właśnie było. To on otworzył mi oczy na „Nicość”.)

Jak się przekonałem, tzw. obracanie się w świecie, czyli życie po prostu, nie jest takie trudne. Mam żonę, dzieci, kupiłem mieszkanie, samochód itp. Co mogę tu jeszcze osiągnąć? Mieszkanie zamienić na dom, samochód wymienić na lepszy itd. Nie interesuje mnie to jednak, choć nie wykluczam, że tak właśnie zrobię.
Wracam ponownie do filozofii, specyficznej bardzo, zajmującej się nie rzeczywistością, ale realnością właśnie. Nie będę tracił życia na nieistotne zupełnie sprawy, a od ludzi mi najbliższych, od nikogo więcej, tylko od nich!, będę wymagał, by mnie rozumieli, nie to, co tu napisałem, to być może jest jeszcze zbyt tajemnicze, ale, by rozumieli „mnie” choć trochę – „mnie” piszącego te słowa. Wiem, że jest to zadanie trudne, ale nic na to nie poradzę, jeżeli ktoś chce być ze mną, niech się stara po prostu, chyba, że nie chce.

Pozostał patos, patos dystansu, ale i radość czasami, wielka radość przywalona rzeczywistością świata.


A teraz trochę luzu. Wpuszczę trochę świeżego powietrza, bo atmosfera zrobiła się bardzo gęsta, za gęsta jak dla mnie.

Mój znajomy powiedziała mi kiedyś: “Ty się marnujesz, powinieneś pisać, wykładać filozofię na uniwersytecie itp.” “Nie mów tak! - odpowiedziałem - a Ty, to się nie marnujesz?, a inni?, może połowa z nich się w jakiś sposób marnuje?!”
Wyjaśnię to na przykładzie Schulza, jest moim faworytem w tej kwestii. Nie napisał zbyt dużo, prawda? Po cholerę produkować bezsensowną literaturę, jak to się robi obecnie. Jacyś pisarze piszą, bo im za to płacą po prostu, “zarabiają piórem na życie” – co za zwrot! należący do tak zwanej mądrości życiowej, lub jak kto woli, do “się”.
Kiedyś, bodajże Nałkowska zaprosiła Schulza do Warszawy. Był wtedy objawieniem w polskiej literaturze, więc szybciutko się nim zainteresowano i ściągnięto na “salony”, by go poznać i pochwalić. Większość ludzi odniosła zapewne takie oto wrażenie: “Jaki on jest wystraszony, jest jakimś gnomem z prowincji i wszystkiego się boi”, “pewnie przeraża go wielki świat”. To inteligentne bydlę, Nałkowska, mówiła mu także: “Niech się pan przeprowadzi do Warszawy, tu w stolicy, rozwinie Pan swój talent w pełni”. Jestem przekonany, że taki jad sączył się z jej ust do jego ucha. On jednak szybciutko się spakował i już następnego dnia siedział w pociągu wracając do Drohobycza. Schulz niczego się nie bał, z pewnością tak było. Jego duch był zbyt wielki, by bać się jakiejś zasmarkanej Warszawy! Uciekł stamtąd z innego powodu, tylko u siebie, na kresach mógł tworzyć.
Od siedmiu lat pracuję w przy ulicy X, i są to moje “sklepy cynamonowe”. Dzięki beznadziejności tej ulicy zacząłem tak naprawdę rozumieć Schulza, który chcąc żyć, wykreował magiczny świat Drohobycza.
Przypomniałem sobie przed chwilą, jak kiedyś, po pierwszym roku studiów wyjechałem ze znajomymi nad Bajkał i wziąłem ze sobą “Sklepy cynamonowe” oraz “Sanatorium pod Klepsydrą”. Gdy teraz o tym pomyślę chce mi się płakać. Jak człowiek może być taki głupi?! Na tym wyjeździe nie przeczytałem oczywiście ani strony. Świat zmieniał się niewyobrażalnie szybko, a natłok wrażeń był olbrzymi. Myślałem, że wyjeżdżając w taką magiczną podróż spotęguję swoje doznania za pomocą czarów Schulza!
Ale przecież on, aby móc coś takiego napisać, musiał znać i kochać w swym mieście najdrobniejszy szczegół. Każdy element stanowił tworzywo do jego dzieła i nic nie uszło zapewne jego uwagi. Wszystko to, oczywiście musiało go także śmiertelnie przerażać, a nuda i melancholia stąd płynąca mogłaby zabić największego śmiałka. Za pomocą słowa przekształcił prowincjonalne miasteczko w cudowną krainę, gdzie wszystko nabrało sensu i stało się interesujące. Nie uciekł od rzeczywistości w “regiony wielkiej herezji”, jaką często bywa sztuka, lecz z dnia powszedniego uczynił coś wspaniałego! Wyłuskał z niego jego esencję. Schulz jest dla mnie wielkim realistą, być może największym jaki był.

“Czysty realizm jest czystym mistycyzmem” - tyle Wittgenstein.

Realizm jest czymś okropnym, mistycyzm natomiast, oderwany od świata, skierowany gdzieś ku własnemu ”ja”, “innemu światu”, “bogu”, czy czemukolwiek spoza tego świata, jest czymś fantastycznym. Dopiero połączenie obu tych słów ma sens. Nie ma bowiem innego świata niż ten który jest, a wszelkie próby dowartościowania go przez coś innego, niż on sam jest, napawają mnie obrzydzeniem. Ten świat i to życie jest wszystkim co jest. Ukochanie i uwielbienie rzeczywistości, oto prawda w całej swej okazałości. Lecz skąd wziąć siłę, by móc kochać los i konieczność? Amor fati, jak mawiał Nietzsche, stał się również i moim przyjacielem.
Schulz i jego “mistyczny realizm”, to mój ulubiony pogląd. Nie!, to nie pogląd, to mój cały organizm, moje flaki wywleczone na zewnątrz, by móc czuć życie w jego całej beznadziejnej pełni!

Nie zrozumcie mnie źle, nie porównuję się z Schulzem, chcę tylko powiedzieć, że tak jak teraz, jest mi bardzo dobrze. Chodzę do pracy, jestem sam, mam bardzo dużo wolnego czasu dla siebie, mogę więc pisać te słowa i często, coraz częściej jestem w jakimś amoku, nie zastanawiam się ani chwili nad tym, co piszę. Słowa przychodzą z nikąd, widzę tylko klawisze komputera i nic poza tym.
Sięgnąłem raz lub dwa, nie więcej, do tzw. współczesnej polskiej literatury, do jakiegoś Pilcha, Grocholi, czy kogoś tam. Odłożyłem to natychmiast z powrotem na półkę i uciekłem do starożytnych i średniowiecza, by być jak najdalej od tej chałtury. Wiecie jakiego pisarza sobie wyobrażam, jakiego potrzebuje Polska literatura? Po części napisałem już o tym. To sprzężenie Schulza, Witkacego i Gombrowicza w jedno.
Podam wam przepis, tak jak to widzę, na coś naprawdę wielkiego.
Po pierwsze. Jakiś uniwersalny temat i po części język, bo Schulz niekiedy przesadza w swoim opisie świata. Po drugie. Ekspresja i moc w rozprawianiu się z rzeczywistością, tego grafomana, tego gówniarza z Krupówek, jak sam siebie nazywał, Witkiewicza niejakiego, jego filozofujące podejście do tematu, a nie jakieś, ble !, ble !, ble !, o niczym, przez siedemset stron małą czcionką. Zwymiotować można od takiego pisarstwa! Po trzecie w końcu, warsztat, forma, którą, moim zdaniem, Gombrowicz opanował z nich wszystkich najlepiej. W dość prostych słowach oddaje to, co ma być powiedziane.
Wspomniałem wam chyba kiedyś o Kafce, o jego niesamowitej prostocie języka, za pomocą której, znakomicie opowiada o jakimś metafizycznym zagadnieniu. Świadczy to tylko o tym, że jego mózg funkcjonował na odpowiednich falach. Był przejrzysty i dostrojony do tematu, którym się aktualnie zajmował. Poznał świat i jego budowę, poznał prawdę!, swoją prawdę!, innej przecież nie ma.
No i na koniec, należałoby przemycić do tego schulzowskiego uniwersalizmu, witkiewiczowskiej mocy i gombrowiczowskiej formy, trochę współczesnej Polskości, trochę mazowieckiego klimatu spod Czarnolasu i smrodu Warszawy.
Co do Schulza, jeszcze się z nim dziś nie “rozprawiłem”, a muszę pisać szybko, bardzo szybko, bo myśli mi gdzieś uciekają i nie jestem ich w stanie dogonić. Przydałaby mi się jakaś kobieta, stenotypistka jakaś cholerna!, która podobnie jak żona Dostojewskiego, której dyktował swoje powieści, a ona musiała niesamowicie szybko wszystko zapisać, potem byłoby przecież za późno, tak i mi czasami przydałby się ktoś taki. I do tego, cały czas ktoś wchodzi, jakiś klient i muszę go obsłużyć. Denerwuję się!
A więc, widzę go w Drohobyczu, tam, gdzie mógł budować swój świat. Jak idzie brukowaną ulicą, przemyka cicho przez miasto, niezauważony. Jego buty nie stukają jak damskie obcasy i nie zakłócają ciszy która jest wokół. Ulica jest trochę pod górkę skręcając lekkim łukiem. Po jego lewej stronie jest mur, podobny do tego jaki znajduje się w Lublinie przy starym żydowskim cmentarzu na Kalinowszczyźnie. Po prawej natomiast, są obskurne stare kamieniczki, które nie widziały remontów od lat. Idzie do szkoły, jak co dnia, by odbyć z dziećmi kolejną lekcję rysunku. Przechadza się po klasie, między ławkami pochylając się od czasu do czasu nad kartką papieru, by dać komuś wskazówkę, jak ma wyglądać dana kreska. Chodzi po sali i myśli o swych książkach, pisze je w głowie, dobiera słowa, jak by tu najlepiej oddać Tajemnicę Istnienia? Taki mam obraz Schulza. Jakiś melancholijny, z Witkacym i Gombrowiczem jest zupełnie inaczej, ale o nich, nie będę dzisiaj pisać – nie mam natchnienia.
Chciałbym wam kiedyś opowiedzieć także o tym Dionizosie zasranym!, którego zamierzam zabić i zajrzeć mu w trzewia! Wiecie jak to zrobię? Zabiję go czymś! Najlepiej myślą! Poczekam, aż jego ciało zacznie cuchnąć, wtedy zawołam hieny i szakale, by go rozszarpały na strzępy! Sam się do niego nie dotknę, brzydzę się nim okropnie, i karzę im rozwlec jego ścierwo po całym świecie, w najdalsze zakątki, by wszyscy się dowiedzieli, że Dionizos zdechł!
Jestem bowiem kapłanem! Wielkim arcykapłanem wysyłającym ludzi prosto do piekła. Robię to z wielką satysfakcją. Pożyczam im pieniądze mówiąc: “Idźcie i bawcie się!” Słowa te kieruję tylko i wyłącznie do osób, co do których mam pewność, że pieniądze wydadzą na uciechy i zabawę. Ludzi którzy pożyczają pieniądze, by przeżyć do pierwszego nie interesują mnie - w sensie metafizycznym, rzecz jasna. Za tymi słowami “Idźcie i bawcie się!”, jest cała reszta mych myśli, których im oczywiście nie mówię, ponieważ i tak by nic z tego nie zrozumieli.
Wysyłam ich do piekła życząc dobrej zabawy, by zatracili swe “ja”, w jakimś ziemskim raju jakiegoś cuchnącego lokalu. Nie życzę im, by się bawili u boku Dionizosa, są na to kompletnie nie przygotowani. Stanowią bowiem bezkształtną masę, która jak najszybciej powinna zniknąć z tej ziemi. Ich duchowa prostota i pustka jest bowiem wszechogarniająca. Jaspers mówi o Wszechogarniającym, którym jesteśmy i które jest dookoła nas – jakie to piękne, mój boże! Oni są dla mnie właśnie takim Wszechogarniającym, ale bezmózgowiem! Jak trudno jest znaleźć, wśród ludzi, tych tak zwanych inteligentnych i z wykształceniem również, a być może przede wszystkim wśród tych, kogoś, kto rozumie cokolwiek z dziedziny DUCHA, rozciągającego się u naszych stóp.
Nie jest więc wcale takie pewne, jak mówił Dostojewski - a ja jestem o tym święcie przekonany, żyję o ponad wiek później, więc zobaczyłem to, co on tylko przypuszczał - że lanie po mordzie, nie jest jednym z najbardziej humanitarnych sposobów obchodzenia się z ludźmi. Jestem o tym święcie przekonany!

Chciałbym, aby moje myśli (jestem bowiem hiperborejczykiem, mieszkańcem północnej krainy!) miały moc wulkanu wybuchającego na Kamczatce!
Na dzisiaj mam jeszcze jeden temat. Kant! Od rana, nie wiem czemu, ale chcę mu dokopać. Czy ja jestem normalny? Najnormalniejszy w świecie. Nietzsche zbyt słabo jak dla mnie rozprawił się z tradycją, a z Kantem w szczególności. Czy wiecie dlaczego tak bardzo chcę się ze wszystkimi rozprawić? Chcę zacząć nowe życie! Powiedziałem o tym mojemu koledze, on odparł: “przecież nie musiałeś tak bardzo obrażać moich znajomych”, a ja “odciąłem się od nich, i odetnę od wszystkiego cienką, ale mocną linią, nie będę bez końca czegoś, komuś, ciągle tłumaczył, bo się nigdy od tego nie uwolnię i zawsze będzie mnie coś dręczyło”, a on “może to i dobry sposób ?” Chyba coś do niego dotarło.


Kant i topole

Powtórzę raz jeszcze - nie musicie tego wszystkiego, tego, co tu jest napisane rozumieć, nie jest to ważne w ogóle, chcę bardzo, abyście rozumieli mnie choć trochę, mnie, piszącego te słowa. Kiedyś, pewna osoba powiedziała mi abym pisał o wszystkim, o czym nieraz trochę rozmawialiśmy. A więc?, zaczynajmy!
Byli sobie dwaj doktorzy. Pierwszy z nich nazywał się Andrzej Niemiec, a drugi, Wojciech Sadowniczek. Obaj byli zaprawieni w sztuce filozofowania. Ten pierwszy, bardzo teoretyczne bydle, (jak to Niemiec) żadnych wyższych uczuć, czysta teoria, natomiast ten drugi, przejęty swą rolą, za bardzo jak na mój gust, ale wybieram oczywiście, “to przejęcie”, niż czystą spekulację tego pierwszego. Choć muszę przyznać, że i Niemiec oświecił mnie w pewnej kwestii, co do Kanta właśnie. Zadał bowiem pytanie: “Czy noumen jest jeden, czy jest ich wiele? Czy za każdą rzeczą, za każdym zjawiskiem kryje się jakiś zasrany noumen, czy też nie?” A to ci dopiero zagadka, myślę? Teraz, nie jest to dla mnie żadnym problemem, bo to oczywiste, i z systemu Kanta samo wypływa, że skoro czas i przestrzeń są tylko czystymi, apriorycznymi formami naocznego oglądu rzeczywistości, są warunkami jej (przyrody) możliwości i bez nich za nic w ogóle byśmy nie mogli się zabrać, za żadne jej badanie, to oczywistym jest fakt, że nomuen jest tylko jeden. Leży przecież poza czasem i przestrzenią . Cały szkopuł w tym, że na gruncie transcendentalizmu Kanta, nie mogę w ogóle mówić o noumenie, czy noumenach. Nie mogę o nie pytać po prostu, ponieważ zagadnienie to, wykracza daleko, bardzo daleko, poza granice owego transcendentalizmu. Gówno mnie to jednak obchodzi, czy coś gdzieś wykracza, czy leży przed, za, obok, poza, itd. Noumen jest jeden i koniec!
Natomiast, wracając do Pana Wojciecha Sadowniczka, to lubiłem jego lekkie nawiedzenie, gdy na przykład położył się raz na katedrze, pod tablicą, omawiając subiektywizm Berkeleya i twierdził, że dla niego, z jego obecnej perspektywy, ta tablica, nie jest wielką czarną płaszczyzną, jak dla nas, studentów siedzących na sali, a tylko czarną kreską wiszącą na ścianie. Albo, gdy tłumaczył, jak Ziemia krąży dookoła Słońca i zaczął się obracać wokół własnej osi zataczając przy tym okręgi wokół biurka. To było naprawdę zabawne!
Ale do rzeczy, jak mówią mędrcy. Miałem się bowiem z nim, Kantem, rozprawić w dwóch ruchach, szach, mat. Wojciech Sadowniczek, opowiedział na którymś z wykładów, (może nie on to powiedział, ale chcę, aby tak właśnie było, chcę, aby te słowa, które teraz powiem, padły z jego ust, a nie kogoś innego – dlaczego zapytacie?, ano dlatego, iż uważam, chcę tak uważać, że Wojciech zrozumiał “coś” z tej całej popierdolonej filozofii i przeżył, przeżył jej jakąś część, nie tak jak Niemiec, który tylko teoretyzował) taką oto historyjkę.
Kant, w swoim gabinecie miał okno wychodzące na wieże katedry. Pewnego razu spojrzał przez okno (rzadko to robił, ciągle bowiem myślał i myślał) i się przeraził! Wieże kościoła zasłoniły topole. Stracił z oczu piękny widok . Jak wiadomo, topole rosną szybko, a Kant myślał wolno. Całe swe życie myślał o jednym. Wariat jakiś! Gdy tylko spostrzegł topole, natychmiast rozkazał je ściąć, by móc widzieć owe wieże i przywrócić spokój swym myślom. A myśli miał czarne, widział bowiem ich konsekwencje, nieuchronne konsekwencje, które kiedyś nadejdą i zawisną nad Europą, jak gradowa chmura.
Zacznijmy od początku. Kant – ten zasraniec!, ten niedoszły uczeń swego mistrza, boskiego Platona!, miał czelność stworzyć system składający się z trzech części. Pierwszą z nich - czysty rozum teoretyczny, drugą - rozum praktyczny, a trzecią, dorzucił, władzę sądzenia. Przecież ten dupek, musiał zadośćuczynić platońskiej trój-jedni, prawdzie, dobru i pięknu. Musiał zbudować gmach w którym to wszystko miało sobie spokojnie i bezpiecznie zamieszkać, dożywając swych dni. Zrobił to na siłę, ponieważ budowla musi być kompletna, a wszystkie jej elementy powinny znajdować się na swoim miejscu, inaczej rozsypała by się przecież jak domek z kart. A to miał być gmach, gotycka katedra!
Tuż po napisaniu “Krytyki czystego rozumu” facet zorientował się, że nie ma w tym wszystkim Boga. Do diabła!? Gdzie podział się Bóg?! Przecież ludzie nie umieją bez niego żyć! Przeraził się swym odkryciem potwornie. Rozum teoretyczny, nie może bowiem odpowiedzieć na pytanie, czy jest Bóg?, czy go nie ma? Jego słynne pierdolnięte antynomie! Pytanie o Boga i inne bździny zostało usunięte poza poznanie teoretyczne, poza obręb rozumu. I on się uważał za mędrca? Wypierdolił wszystkie najważniejsze problemy z tego świata i co on sobie myślał?, kretyn jeden!, że coś rozwiązał, że rozjaśnił ludzką egzystencję ?!
Rozprawiam się z nim teraz teoretycznie, w moich myślach, ale gwarantuję wam, że rozprawię się z nim również fizycznie. Wiecie jak? Wsiądę do samochodu i pojadę do Królewca, na jego grób. Zrobię tam małe “przedstawienie” a la Schopenchauer, (O mój boże! Schopenchauer uważał się, za najwierniejszego ucznia Kanta, co za półmózg jakiś!, i do tego z Gdańska. Całe szczęście, że Gdańsk nie był wtedy Polski. Co by to była za obraza dla tego pięknego miasteczka, leżącego nad ciepłymi wodami Bałtyku) który uważał, że świat jest “przedstawieniem” (napisał przecież swoje arcydzieło “Świat jako wola i przedstawienie”, które niedawno, może rok temu czytałem, co za ohyda!), jest materializacją woli, tajemniczej siły, leżącej u podłoża zjawisk. Boże, co ja piszę za zdania, dziwaczne jakieś?
Zrobię więc tam, nad jego grobem przedstawienie, a wy, będziecie moją publicznością. Wiecie co zrobię? Napluję na jego zasrany grób! Boris Vian napisał taką książeczkę, jak dobrze pamiętam “I napluję na wasze groby”. Zrobię to samo w imię dobrego imienia filozofii!
Idźmy dalej. Kant ten wytrawny przecież magik, wiedział dobrze, że ludzie bez Boga sobie nie poradzą i powyrzynają się jak kaczki, (co też się stało kilka lat później) albo dojdą do wniosku, że jeżeli nie ma Boga, to, jak mówił Dostojewski “wszystko jest dozwolone”, łącznie z samobójstwem (co notabene jest prawdą). Napisał więc szybciutko “Krytykę praktycznego rozumu”, w której postulował istnienie Boga, bo na czym tu oprzeć całą moralność? Stworzył również jakiś imperatyw kategoryczny. Formalną dyrektywę, względem której, ludzie mają się ze sobą jakoś obchodzić i nie pozabijać przy okazji. Nie powiedział co mają robić, tak jak w Dekalogu, dajmy na to, powiedział tylko, aby jakoś tam żyć. Ale jak? To go nie interesowało? Jak żyć? Oto jest pytanie. On jednak, ten wielki mędrzec, tego nie powiedział, wiedział że nie wie, bo skąd u licha miał wiedzieć, skoro nie miał podobno żadnej kobiety w swym łóżku!
No i kończąc już, bo jestem dziś trochę zmęczony, dorzucił “Krytykę władzy sądzenia”. Teoryjkę o pięknie i wzniosłości, o dynamice i statyce, o pięknie zamkniętym w matematycznych harmoniach i pięknie dynamicznym, objawiającym się w trakcie zajebistej burzy z wielkimi grzmotami, czy czymś w tym rodzaju, powodującej właśnie uczucie wzniosłości. Zacząłem nawet to kiedyś czytać, język tych wypocin jest straszny, żadnego polotu, od czasu do czasu jakieś wypierdowe zdanko i nic poza tym.
Ale tradycji stało się zadość. Europa lubi trójki. Platońska trój-jednia, później chrześcijańska trójca święta, no i wszystko to, co było po Kancie. W szczególności mam na myśli Hegla, którym się zajmę później, gdy będę miał natchnienie. Tego kretyna muszę zetrzeć w proch, by nic z jego dialektyki nie pozostało. Nienawidził go Kierkeggard, i ja też go nienawidzę, i jego zamiłowania do trójek: teza, antyteza, synteza. Przecież od tego można zwariować! Nie dziwię się więc, że biedny Soren rzucił się w odmęty wiary. Nie mógł, do diabła!, wytrzymać z tymi półgłówkami.

Wracam do Kanta, wczoraj nie napisałem jeszcze, nie powiedziałem, co myślę o tej pruskiej pluskwie!
Ale po kolei, tyle jest tego. Z pewnością, teraz też nie powiem o nim wszystkiego, ale cóż?, będzie na to czas. Jestem dość młody, nie umieram do cholery, więc gdzie się śpieszę ? Zdążę napisać to, co myślę.
Zdenerwowałem się wczoraj w nocy (znów nie spałem do trzeciej rano), gdy przyszła mi myśl, iż Heidegger w swojej książce, takim zbiorze esejów, pod bardzo ładnym polskim tytułem “Znaki drogi”, napisał jeden o Kancie. “Kanta teza o byciu”. I wiecie co?, myślę sobie, że ten Heidegger przesadził, bardzo przesadził, zaprzęgając do swego orszaku Kanta. To, że zajął się presokratykami, to było genialne posunięcie z jego strony. Zostały z nich strzępki, z Heraklita, Parmenidesa i innych. Można więc z nimi robić, co się komu rzewnie podoba i naginać ich myśli do swoich. To jest dla mnie jasne i czytelne, intencje są czyste i klarowne. A poza tym, Heidegger cofnął się w czasie, do źródeł, bo przecież duchowa tępota XX wieku była przecież nie do wytrzymania. Żadnej porządnej metafizyki! Jak okiem sięgnąć, nic!, tylko jakieś popłuczyny w stylu “neo”. Nie, Neo z „Matrixa”, to by było cudowne! Ale neopozytywizm jakiś, neokantyzm, neotomizm i inne pierdnięcia łącznie z fenomenologią Husserla.
Zatrzymam się na moment przy Heideggerze, bowiem odkryłem ciekawą rzecz. Martin, opisując rzeczywistość używa metafor związanych bardziej z muzyką i dźwiękiem, niż z obrazem i światłem. Robi to, ponieważ w dotychczasowej tradycji, począwszy od Platona, a skończywszy na Husserlu, któremu chodziło (podobnie zresztą jak i Platonowi) o ogląd naoczny w uchwytywaniu eidos rzeczy, zaczęto zapominać o ISTNIENIU i używano głównie metafor opierających się na zmyśle wzroku. Cała tradycja zajmowała się bytem, a więc rzeczami, przedmiotami, obiektami, takimi, czy innymi, które można tak, czy inaczej zobaczyć. A Heidegger chce zajmować się przecież byciem, które nie jest „jak gdyby” czymś światowym, czymś z tego świata, a co jest warunkiem jego istnienia, dzięki któremu w ogóle jest coś, a nie nic. “Dlaczego istnieje raczej Coś, a nie Nic ?” - jedno z najbardziej morderczych pytań jakie wymyślili ludzie. Gdy dawno temu przeczytałem je po raz pierwszy, to nie mogłem wprost uwierzyć, długo nie mogłem się otrząsnąć, że ktoś mógł powiedział coś tak okropnego! Byłem oszołomiony, a pustka jaką miałem w głowie wypełniała cały wszechświat. Później, u Platona chyba, przeczytałem, że “znamienny to stan dla filozofa – dziwić się” i się trochę uspokoiłem. Wracając do Heideggera. Muzyka i dźwięk jest czymś asemantycznym - brak słów, obrazów, niepotrzebnych znaczeń, brak bytu po prostu, który może kojarzyć się z tym, czy z tamtym. Muzyka wywołuje w duszy nastrój i Heidegger często mówi o odpowiednim nastrojeniu jestestwa, umożliwiającym uchwycenie prawdy bycia i dotarciu do egzystencji, której istotą jest istnienie.

Wczoraj wieczorem zajrzałem do “Ecce homo”. Nietzsche o swoim Zaratustrze mówi podobnie jak Martin o byciu, iż powinno się go traktować jak muzykę. Tak u Martina, jak i u Fryderyka ten sam muzyczny motyw. We współczesnej fizyce występują teorie strunowe, które za ich pomocą, tłumaczą istnienie materii wszechświata. Pieśń wszechświata! Pitagorejczycy ze swoją harmonią i liczbą, oraz Zaratustra współczesny rozpierdalacz wszelkich harmonii! Ładna dialektyka? Starożytni ze swoim ładem i człowiek współczesny – człowiek nerwowy. Dość!
Ależ ja mam, dygresyjki, jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie dokończę tego, co mam do powiedzenia o tej pruskiej gnidzie.
A więc, Heidegger zaprzągł biednego, wielkiego Kanta do swego powozu, by ten go podciągnął jak tylko może najdalej, „przecież jest wielki, może się do czegoś przyda ten Kancik zasrany”, tak zapewne pomyślał Heidegger i zajął się “Kanta tezą o byciu”, której nigdzie u niego, jak okiem sięgnąć nie widać. U Kanta, w jego książkach panuje atmosfera suchotniczego kaszlu, to duchowa pustynia, albo jak kto woli, plaża i port. Nie!, portu właśnie tam nie ma, nie ma żadnego przystanku w którym można by się było schronić przed nadciągającą burzą. A burza nadchodziła nieubłaganie, ale o tym później, “o tem po tem”, jak mówił ten gówniarz z Krupowej Równi, Witkacy niejaki, Polak z pochodzenia.
Sam Heidegeer mówi, że u Kanta występują dwa rozumienia słowa “jest”. Pierwsze z nich to, “jest” jako spójka, np. w zdaniu “Krzysiek jest moim kolegą.” To jest jasne. Drugie znaczenie też jest proste, więc nie wiem po co, i tym zdenerwował mnie Heidegger niezmiernie, to inteligentne bydle, robić “z igły widły”. W drugim znaczeniu słowo “jest”, oznacza po prostu fakt, że jakaś rzecz, jakieś “coś” po prostu istnieje i nic więcej. Kant nie rozwodzi się nad tym słowem, tak jakby życzył sobie tego biedny Martin, (panie świeć nad jego duszą!), tylko mówi, że jest to najbardziej ogólne z pojęć i nie może już być dalej rozjaśniane, ani definiowane. Bo niby czym, miałby ten kretyn, Kant, to zdefiniować, przecież w jego ciasnym mózgu nie mieściły się najważniejsze sprawy, takie jak bóg, dusza itp. A poza tym, mówi dalej Kant, słowo “jest” nie wnosi niczego do określenia rzeczy, niczego nowego, nie jest jej żadnym predykatem, żadnym określnikiem. I tu akurat się z nim zgodzę.
To jasne, że Heidegger, tak po koleżeńsku, zaprosił Kanta do swojego towarzystwa, przecież każdy chce się kolegować z wielkimi, mądrymi itd. Jak za chwilę nie eksploduję to będzie dobrze!
Jak można mieć coś wspólnego z tą pruską larwą rodem z Królewca! On nic nie wiedział o żadnej egzystencji! Omijał ją z daleka. Siedział w Królewcu całe życie nigdzie nie wyjeżdżając. Nie opuścił murów swego miasta ani na moment. Jakimże jest on drogowskazem na bezdrożach egzystencji, jak mógł Heidegger umieścić go w swoim zbiorze esejów, pod tak ładnym tytułem - “Znaki drogi”. Jakąż on jest wskazówką i dla kogo? Przecież bał się własnego cienia! Siedział cichutko w swoim pokoiku - a co on przeżył?! Nie miał kobiety, tego mu nie wybaczę! Nie kochał zapewne nikogo! Nie cierpiał więc nigdy! - i z pewnością w swej samotności nędznej, masturbował się po ciemku. Tak widzę, tą wesz, tę gnidę dworską, tego pruskiego mędrca! Czy wiecie, że on nigdy podobno nie opuszczał Królewca, ale jak rozmawiał z ludźmi na jakiś temat, to nie było po nim tego widać. Wiedział wszystko na ówczesne czasy, nie wiedział tylko nic o sobie. Mógł rozmawiać o wszystkim, tylko nie o własnej egzystencji, na ten temat, nie miał nic do powiedzenia. Żałosny stary cap!
I jeszcze jedno, nie obrażę go tak jak pisałem wczoraj, pokażę mu swoją białą dupę, że sram na jego intelekt! No już, trochę mi lepiej.
Ale do rzeczy. Teraz naprawdę coś ważnego, bo Nietzsche zbyt słabo to ujął. Przecież to chyba jasne, że to Kant zabił boga! Po nim, w Europie nie było boga żywego, wygnano go bezpowrotnie. I zrobił to wielki Kant, a nie biedny Fryderyk, jak sądzą niektórzy. Po Kancie, w Europie rozpanoszyły się inne duchy, absoluty, ja, ega i co tam tylko chcecie. Boga tam już nie było. Wpadł na to jednocześnie Dostojewski i biedny Nietzsche właśnie. Męczyło ich to bardzo nie wiem czemu, doprawdy, tak byli przejęci losem ludzkości, że się powyrzyna i zdechnie plemię sobacze! Fryderyk był trochę bardziej w swych przekonaniach .... jaki ?, nie mogę znaleźć słowa, natomiast Dostojewski, nie wybaczę mu tego!, odnalazł boga na katordze, wśród ludu rosyjskiego, wśród morderców i przestępców różnej maści. Tak bardzo chciał mieć boga, że go w końcu znalazł, kretyn!, na Syberii, w Omsku, gdzie był zesłany, a przez który przejeżdżałem jadąc nad Bajkał. Naprawdę nie widziałem tam żadnego Boga. W koło równina syberyjska poprzecinana wielkimi rzekami. Przez całe dnie jazdy, nic tylko trzciny i małe brzozowe laski. Z tymi właśnie laskami kojarzy mi się Rosja. Wśród nich biegają dziewczyny, rosyjskie dziewczyny, z długimi, grubymi warkoczami, ubrane w ludowe stroje, a za nimi oczywiście, rosyjscy chłopcy. Żeby tu dorwać jakąś i upaść w ściółkę leśną i pobaraszkować trochę! Ale o czym to ja miałem pisać?
Chciałem napisać coś o Nietzschem, z pewnością o nim, tylko co? Ach, już wiem! W “Ecce homo” napisał, że jest Polakiem, a nie Niemcem i ja go rozumiem. Chciał być jak najdalej od tego prostactwa, nie przyznawał się do tych plemion germańskich, które tyle złego ludzkości zrobiły. Kant, Hegel i spółka. Niemcy zabili ducha, zabili duchowość w człowieku, odebrali mu wszystko, pisali wielkie systemy, a o biednym człowieku zapomnieli, o jednostce, o przypadku zapomnieli! Kierkeggard nie wybaczył im tego również, i rzucił się w absurdalną wiarę, nie chciał ich słuchać, bo jak można słuchać duchowej pustki, przecież, to jest nie do wytrzymania. Nie cierpię Kierkeggarda także. To bydlę szukało pociechy w wierze, w zaświatach!, a dlaczego nie w Reginie, swej narzeczonej? Mimo upływu wieków nic się nie zmieniło, miłość, ta nieszczęśliwa rodzi największe owoce, miłość szczęśliwa rozleniwia i kończy się niczym.
Soren był bystry, niezmiernie inteligentny, jak mógł wpaść na tak prostacką myśl? Zaprawdę, powiadam wam, nie rozumiem go?, i żałuję bardzo. Ach! gdyby tak pisał, tym swoim dziwacznym, duńskim językiem o swej marnej i zakochanej na dodatek nieszczęśliwie egzystencji, z pominięciem boga i całej religijnej otoczki? Gdyby był ateuszem, po prostu. Nie mogę sobie wprost wyobrazić jego pism. Jakaż byłaby to moc! A tak? Toczył bitwy ze swym bogiem i religią całą, beznadzieja totalna.
Nie cierpię ich wszystkich. Myślicie może, że Nietzsche jest dla mnie kimś ważnym? Tak nie jest, jego też konsumuję powoli i wypluwam małe kosteczki na talerzyk stojący przede mną. Jak on długo rozprawia się z tym chrześcijaństwem, jaki jest w tym nudny niezmiernie. Po co tak długo o tym pisać? Przecież wiadomo, że są to same niezdrowe instynkty i żadnej duchowości. Ja, jak widzę to z perspektywy, rozprawiłem się ze swoim chrześcijaństwem w pierwszych klasach szkoły podstawowej, choć z pewnością nieświadomie wtedy. A Fryderyk pisze, pisze i pisze o tym w nieskończoność, bardzo musiał je nienawidzić, prawda?
I na dodatek znalazł pociechę u starożytnych i w Dionizosie zasranym! Fryderyku! Na litość boską, czy i ciebie duch święty opuścił!
Dionizos jako zdrowie samo! Jako “życie” w najświętszym swym przejawie! Co za kaszanka! Żenująca bajeczka dla biednych dzieci z domu dziecka!
Nietzsche, biedny, słaby, chorowity, poczciwy Fryderyk, tak jak chrześcijaństwo całe. Był jego ostatnim ogniwem. Ale jemu wybaczam.


Wrócę na chwilę, w jednym zdaniu do Immanuela. To jasne, że był największym mózgiem jaki pojawił się w Europie. Dla mnie jest to oczywiste. Bo być może zrozumieliście to tak, że chciałem mu dokopać, ot tak sobie, dla zabawy. Nie, jest największym filozofem jaki był, i dlatego, że był wielki, należy się z nim rozprawić, tak jak z innymi, by oczyścić pole, by mieć przestrzeń do zrobienia nowej metafizyki, a nie jakiegoś gówna. Na dobrym tropie jak pisałem, był Martin, za to go szanuję i cenię. Był ostatnim metafizykiem, natomiast po nim, przyszedł marny czas, na jakieś dziwadła z postmodernizmem na czele. Co oni tam powiedzieli?
Gdy tylko to usłyszałem, od razu wiedziałem, że wszystko jest do wyjebania na śmietnik, od razu i w całości, bez zbędnego zastanawiania się.
Mówili coś, ...... coś im się jawić zaczęło, że to koniec filozofii, koniec “ja”, że nie ma już o czym gadać, że można tylko z tego co było, robić nowe układanki, przestawiać elementy, z lewa na prawo, w górę i w dół, “dekonstrukcję” jakąś chcą przeprowadzać? Nie mieści mi się to w głowie, a może ja po prostu czegoś nie rozumiem? Tak jak pisał Bierdiajew, idzie nowe średniowiecze, zbliża się nieuchronnie, już jest, to pewne! Jego pierwsze wieki oczywiście, nie koniec, który był piękny i wspaniały, Tomasz z Akwinu, Duns Szkot i kilku innych, no i Gotyk! Te katedry budowane przez setki lat. Czy to sobie wyobrażacie?, że ktoś coś buduje dziś, przez kilkaset lat? Przecież to jakiś obłęd dla współczesnego myślenia, które chce wszystko szybko i od razu!
Tzw. postmoderniści, te libertńskie francuziki, bo to chyba gdzieś tam, na południu Europy mogło przyjść coś takiego komuś do głowy, gdzie słońce świeci mocniej i wypala im biedne, przepite mózgi do końca, w których powstają takie bzdury, (nie chce mi się o tym pisać, ale muszę, muszę wywalać to wszystko z głowy na papier, bo inaczej zginę niechybnie) że tylko iść do kibla i się wysrać porządnie. Ten …….., jak mu tam?, (wiecie skąd się wzięła moja nieuświadomiona niechęć do Francji, gdy pisałem, “francuszczyzna”, ano właśnie stąd, że jak pomyślę o francuskiej “myśli” filozoficznej, rzecz jasna, to dostaję skrętu kiszek), Lyotard, Derrida - sztandarowe postacie tej herezji, szerzącej się w umysłach, tzw. “inteligencji” europejskiej, spędzającej całe dnie w kawiarniach i knajpach, upijając się w inteligentny sposób - o boże! mam zawroty głowy, chyba już się nawaliłem tą francuszczyzną zasmarkaną! - ale do rzeczy, do rzeczy, bez tych ciągłych skoków na boki.
Te bezmózgi twierdzą, że już nie ma o czym mówić praktycznie i że koniec z filozofią! Nie zauważyli biedactwa, że to koniec z nimi właśnie, że nie istnieją, że leżą już dwa metry pod ziemią. Czy tego nie widzą? Był już jeden, nie!, nie jeden, było ich kilku, ale chodzi mi po głowie ten jeden, jedyny, którego muszę zetrzeć na proch, jak pisałem, Hegel niejaki, o nim tu mówię, który twierdził, iż w jego systemie dokonuje się koniec filozofii. Muszę mieć natchnienie, olbrzymie natchnienie, by go zniszczyć idealnie, tak wielkie, jak wielka była jego głupota i absolut, którym sam był przecież do licha!
Nie mogę tego uczynić również dziś, z innego powodu. Nie wyzwoliłem się bowiem do końca z myślenia techniką dialektyczną. (Czy to w ogóle da się zrobić?, myślę, że tak.) Noc – dzień, jasno – ciemno, a przecież jest jeszcze jutrzenka, ta wiedza radosna, którą z pewnością widział Nietzsche. Nadeszła jednak jasność zbyt szybko jak dla niego, było lato przecież, i stracił ją z oczu na wieki. I wieczór, pora gdy wypełzają demony. Logika nie jest już tylko dwuwartościowa, jak było od czasów Arystotelesa, do nędznego wieku XX. Zjawił się Łukasiewicz i inni, którzy pokazali, że istnieją logiki wielowartościowe, do diabła! A więc, na Hegla przyjdzie czas, niebawem jak sądzę.
Wracając do francuzów i do mapy europejskiego myślenia w ogóle, to nie wygląda ona zbyt ciekawie.
Spójrzcie. Całe południe, Portugalia – zero totalne, nie kojarzę ani jednego nazwiska (musisz mieć na uwadze, że mówię tylko o filozofii, a nie sztuce, religii itp.), Hiszpania - Ortega de Gasette, Unnamuno – przepraszam za błędy w pisowni tych obco brzmiących mi nazwisk, źle przygotowałem lekcję dzisiejszą, następną postaram się odrobić lepiej), i inni, nic wielkiego. Dalej, Francja – tu bym zostawił Kartezjusza oczywiście, choć jego pomysł z dwiema substancjami, res cogitans i res extensa, jest idiotyzmem wyższego rzędu, (patrz, problem psychofizyczny, nad którym kiedyś siedziałem, pisząc referat u prof. Zygusia Czarna Magia - czy on żyje jeszcze?, ten bałwan śnieżny!,- tym profesorkiem zajmę się za chwilę, a propos Pascala). Jak ma wpłynąć jedna substancja na drugą ?, przecież jest między nimi przepaść nie do pokonania, ach!, już wiem, przypomniałem sobie, za pomocą organu zwanego “szyszynką” pierdolniętą jakąś! Chwała Kartezjuszowi za to, że obrał chociaż właściwy kierunek swych poszukiwań, od głowy cymbał zaczął!, a mógł na przykład od wątroby jakiejś, albo śledziony! No już, spokój!
Kogo by tu jeszcze z tych moich francuzików kochanych zostawić?, tego libertńskiego pomiotu, wolnomyślicielstwa w stylu Woltera. Ach!, co ja bym dał żeby takiego Woltera wysłać w przestrzeń międzygwiezdną, tyle ważnych rzeczy chciał ludziom powiedzieć, zbutwiały stary paralityk! Naśmiewał się z Leibniza i “jego świata najlepszego z możliwych” (miał trochę racji co prawda), a sam?, to co on niby takiego zaproponował, tępak jeden?
Pascal, ten to podnosi mi ciśnienie! Dlaczego zajął się filozofią, chciał pokazać, że tu też ma coś do powiedzenia? Niechby zajmował się ciśnieniem atmosferycznym i innymi pierdołami, ale filozofią?, kto mu na to pozwolił!? Udusiłbym takiego!
Ten Pascalina popełnił takie oto zdanie: “człowiek jest trzciną, trzciną na wietrze, która może zostać w każdej chwili złamana, ale jest trzciną myślącą”. Nooooo!, tu już przegiął ze swą mądrością, do tego stopnia, że ja, po prostu nie wiem, co mam z nim zrobić, nie wiem, co powiedzieć? Doprawdy, zaprawdę powiadam wam!, większego mędrca nie słyszałem nigdy i nigdzie, w całym wszechświecie! A ten nasz profesorek, Zyguś Czarna Magia - pamiętam ten wykład o Pascalu do dziś! Do dnia dzisiejszego, do sądnego dnia, który dziś właśnie nastał, go pamiętam, i prześladowało mnie to nieświadomie, ale już z pewnością nie będzie, gdy napiszę te słowa.
No więc, ten profcio Zyguś Czarna Magia (zaczynam wpadać w manierę Witkiewicza, ale tylko na moment, mam taką cichą nadzieję), stał na katedrze przed swoją publiką, dla której cały czas, myślał, że jest “kimś”, mówiąc tę sentencję. Wyciągnął rękę i palec wskazujący do góry, chcąc nadać tym słowom “ale jest trzciną myślącą”, boską moc! A niech mnie?! Z czymś podobnym się jeszcze nie spotkałem. Przecież te słowa, dla Zygusia były objawieniem jakiegoś świętego co najmniej, nich będzie nim Augustyn z Czarnej Afryki – jak się tam uchował nieborak, że też go lwy i tygrysy nie zeżarły?! Człowiek jest istotą myślącą, słabą i kruchą, ale myślącą wypierdowo! To była wręcz sensacja galaktycznych rozmiarów!
Zyguś, mając rękę uniesioną i palec wskazujący do góry, jak w sztuce Gombrowicza, zdaje się “Iwona Księżniczka Burgunda”, mówił nam “patrzcie oto Palic Boży”, a wszyscy wodzili za nim wzrokiem, w rytm tego, jak on, przesuwał go nad nieboskłonem auli, imienia, chyba, T. Kwiatkowskiego – jakiegoś inżyniera z Lublina, w której odbywały się wykłady z filozofii nowożytnej. Oj! Dużo mógłbym wam opowiadać o tych wszystkich profesorkach, doktorkach i innych filozoficznych mózgach, od których roiło się na naszym wspaniałym uniweryteciku.
Na tym zakończę dziś swoją wędrówkę po Europie. Jutro zajmę się tym dalej.


Zrozumiałem, a raczej czuję to jakoś całym swym organizmem, że duch człowieczy, (nie myślcie tylko, iż ten “duch” jest czymś wyższym, czymś ponadzmysłowym, czymś lepszym i innym, niż cała realna rzeczywistość, która nas otacza) funkcjonuje w bardzo określony, specyficzny i regularny sposób, w całym swym chaosie. Chcę powiedzieć, że nie rządzi tam zasada przyczynowości, taka jak w świecie przyrody, logika zero-jedynkowa, czy inne tam jakieś logiki wielowartościowe. Tam, (język jest często przyczyną nieszczęścia całego, bowiem np. słowo “tam” wskazuje, że jest jakieś “tam”, a chodzi mi o to, że nie ma żadnego “tam”, jest tylko “tu”). O jezu!, jak ja się z tym męczę! Szlak mnie wprost trafia, iż muszę pisać o takich prostych sprawach, dziwolągami jakimiś! O boże! Jak ja bym chciał, tak prosto, jak ten Kafka zakichany, pisać o tym wszystkim! I coś mam wrażenie, że mój plan, stworzenie metafizyki, a nie jakiejś literatury, jest daleko, bardzo daleko ode mnie.
Ale znów odbiegam od tematu. A więc, w tym świecie, nazwijmy go, światem duszy ludzkiej, rządzi innego rodzaju konieczność, niż ta, znana ze świata przyrody. Jest tak brutalna, zwielokrotniona do entej potęgi, potrafiąca zabić człowieka jednym tchnieniem, trzeba się w nią wsłuchać porządnie. Jak o niej pomyślę, to mam ……, naprawdę mam!, przyśpieszoną pracę serca i zaczynam się pocić. Reakcje fizjologiczne świadczą tylko o tym, że to, co piszę jest prawdą – ładne kryterium prawdy?, reakcje fizjologiczne! O Matyldo przenajświętsza! Co za bełkot jakiś cholerny!
Wiecie jak wyobrażam sobie metafizykę? Nie jako pisaninę o czymś, na przykład o “byciu” w stylu Heideggera, który stworzył, cały wręcz język nowy, całą terminologię dziwaczno-pokraczną wymyśleć musiał, z której tak bardzo śmiało się, o boże!, jak pomyślę o tych pustakach z Kółka Wzajemnej Adoracji, w stylu Carnapa, Schlicka, i innych, trzęsie mną po prostu! Nie chce mi się nawet ich wyzywać od różnych.
Całe szczęście, i za to go lubię, tego Wittgensteina biednego, który całe swe życie męczył się nieborak, z własną psychiką tak bardzo, że, aż na front poszedł, by zginąć. Ludwik powiedział im jedno zdanie, o weryfikowalności jakiejś, a te głąby, tak się tego uczepiły, że życie by za to oddać mogli!, i męczyli biednego Martina, biorąc go na swój tępy warsztat stolarski. Do kamieniołomów z nimi wszystkimi, tam filozofowali by młotem!
A więc, metafizyka jawi mi się jako coś, takie coś, że po przeczytaniu takiej książeczki, ci którzy by ją zrozumieli, (tych co by jej nie zrozumieli, nie biorę pod uwagę oczywiście) od razu poszliby i powiesiliby się na jakimś okolicznym drzewku, bądź też, istnieje bowiem druga opcja, (widzicie, ciągle tkwię w tym myśleniu dialektycznym, a ja powinienem samą syntezą tylko operować, mam nadzieję, że przyjdzie na to czas) zrozumieliby sens tego wszystkiego i żyliby w ciszy i spokoju, ciesząc się i smucąc, kochając i nienawidząc, nic by się bowiem w ich życiu nie zmieniło, poza jednym, poza nimi samymi!
Metafizyka o której marzę, a której nie znalazłem w europejskim myśleniu, miałaby mieć moc, tak jak pisałem, erupcji wulkanu wybuchającego na Kamczatce. Ach! I jeszcze jedno, najważniejsze!, byłaby tak prosta, tak bezlitosna, bez jakichś odjazdów w stronę miłych i pięknych stanów duszy, w stronę starożytnych, bogów, czy czegoś tam. Żadnych takich! Żadnych porywów, wzlotów czy upadków! Czyste tchnienie nagiego ducha ludzkiego, bez fantazjowania o Dionizosach, byciach słuchanych w swym niemówieniu i czego tam tylko chcecie. Raz jeszcze powtórzę, ale jest to ważne, najbliżej tego o czym mówię w tej chwili był Kafka, chodzi mi głównie o jego język, prosty, bezduszny, bezlitosny głos mówiący prawdę.
Potrzebuję metafizyki, a nie literatury! Witkacy też potrzebował, i próbował nawet coś na ten temat powiedzieć, jednak dziwactwo tylko stworzył. Jak wszyscy zresztą. Monadologię Leibniza jakąś z małymi przeróbkami. Do diabła z tym wszystkim. Widzę prostotę i piękno! Czuję i słyszę ją w oddali. Jak to napisać? Przecież nie jakimś językiem mistycznym. Tym się brzydzę okropnie! Uspokoić się muszę. Przyjdzie na to czas z pewnością.
A teraz przejdę do niedokończonej wczoraj i wybiórczej bardzo skonstruowanej (nie ma się bowiem co rozwodzić, sens tego co chcę powiedzieć jest oczywisty) mapy myślenia europejskiego. Skończyłem na Francji. Zacznę więc od Włoch.
Giordano Bruno, jest pierwszym makaroniarzem i ostatnim, o którym chcę powiedzieć kilka zdań. Reszta, Pico Della Mirandolla, Makiawelli, nie istnieją. A z bardziej współczesnych, Benedetto Croce, milczę.
Bruno, był wielki i jak każdy wielki człowiek miał przejebane. Twierdził, że istnieją, i że jest ich nieskończenie wiele, światy we wszechświecie, podobne zupełnie do naszego - z czym się zgadzam, rzecz jasna. Jak wiadomo, spłonął biedak na stosie, gdy tylko dowiedziała się o tym ówczesna inteligencja. System Ptolomeusza był wszechpotężny. To nic, że wiele faktów nie dawało się za jego pomocą wyjaśnić, ale był obowiązującą doktryną i basta!
Jak mówią mędrcy niemieccy, ten Hegel zawszony? (Przypomniałem sobie, że nie mogę go zniszczyć z jeszcze jednego powodu.) Kant był prusakiem, a prusaki rozdeptuje się na podłodze szybciutko obcasem. Hegel, jak dobrze pamiętam, był Szwabem i w tym upatruję kolejny problem.
Kiedyś podobno jeden z jego uczniów miał czelność odezwać się i powiedzieć “Ależ mistrzu, fakty mówią przecież co innego, niż pański wspaniały system”, na co Hegel rzekł “Tym gorzej dla faktów”. I jak się nie denerwować? Powiedzcie sami. Przecież, wziąć takiego i udusić gołymi rękoma! Za jaja go złapać i natłuc mu nimi po łbie, bo sperma mu mózg zalała!
Idźmy dalej. Bałkany – duchowa pustynia.
Grecja, po fenomenie starożytnych, przez dwa i pół tysiąca lat – nicość kompletna, zapadli się pod ziemię, czy co? Jak to możliwe? Największa zagadka jak dla mnie na razie.
Zatrzymajmy się na chwilę, odsapnijmy trochę i zastanówmy się nad fenomenem starożytności.
Na ich piękno złożyły się, moim skromnym zdaniem, takie oto fakty.
Grecy byli podróżnikami, ludźmi otwartymi na świat i nowe idee, handlowali itp., itd., ble, ble, ble. U siebie natomiast, na miejscu, mieli całą armię bogów, politeizm zajebisty. Stąd krok już był tylko do tolerancji i demokracji, dzięki której wszystko stało się możliwe. Dlaczego jednak tolerancja i demokracja, zostały wygnane z Europy na tak długo? Ano, z bardzo prostej przyczyny. Przyszło chrześcijaństwo ze swym bogiem jedynym i koniec. Wszystkich za mordę, i Bruno ulotnił sie wraz z dymem ogniska.
Grecy czerpali wielką moc z faktu, iż świat duchowy, mitologia cała, była bardzo blisko ich mózgów. Bóg chrześcijański natomiast, był bardzo daleki i tajemniczy. Dopiero koniec średniowiecza z Tomaszem na czele, oswoił go trochę, by nadawał się do wychowywania ludzi, tego stada bydlęcego, lazącego bóg wie gdzie i po co. Wcześniej, dla Ojców Kościoła, był on czarną magią zupełnie, więc Tertulian mógł powiedzieć swe słynne i idiotyczne zrazem zdanie “Wierzę, ponieważ jest to absurd”. Nie twierdzę, że dobrze się stało, że zracjonalizowano boga jakoś trochę, to też jest złe. Chcę tylko powiedzieć, że idea boga powinna nie istnieć w mózgach ludzkich i kropka!
Przecież Platon w swych dialogach, robił króciutkie wstępy i prosił bogów o pomoc, o natchnienie jakieś cholerne, wiedział bowiem, że sam, nie da sobie rady. Arystoteles natomiast, ten typ nie podoba mi się bardzo, czerpał tylko z innych, wysysał z nich wszystko, coś tam dołożył od siebie i stworzył piękną gnojówkę, a na koniec dorzucił “zasadę złotego środka”, jakby życie polegało na tym, by być ciągle na miejscu, i nie popadać w skrajności żadne, by być grzecznym i ułożonym bardzo, bez nerwów, bez zgrzytów, przejść przez życie całe. Rozpacz moja jest coraz większa!
Chciałbym odnieść się do jeszcze jednego wątku. Platon i inni, byli przecież filozofami, i racjonalistami, a nie bali odwoływać się do bogów, w ogóle im bogowie nie przeszkadzali ! Natomiast spójrzcie, co się stało w chwili, gdy zaczęły powstawać pod koniec średniowiecza uniwersytety. Naukowcy zaczęli się pojawiać, ale gdzie im by tam do głowy przyszło, by prosić boga o coś! Ludzie zaczęli uważać się za mędrców, co osiągnęło swój szczyt w mózgu niejakiego Hegla - Absoluta zdechłego! Czy wyobrażacie sobie, by na uczelniach europejskich, (oprócz KUL-u, jak to dziwadło się uchowało?) profesorowie zaczynając swój wykład, prosili boga, lub bogów, by zesłali im natchnienie. Jakaż by to była obraza dla ich rozumu niechybna!
Męczę się nieubłaganie. Już kończę niedługo. Jeszcze tylko rzut oka na Anglię, gdzie metafizyka nie rozwinęła się w ogóle. Skandynawia (prócz Kierkegaarda), jest pokryta wieczną zmarzliną. Rosja, trochę bym znalazł Szestow, chociażby.
Pozostali tylko Niemcy. Oni tak naprawdę mnie interesują, ale nimi zająć się trzeba osobno.
Awatar użytkownika
fobiak
Posty: 15401
Rejestracja: 2006-08-12, 07:01
Has thanked: 12 times
Kontakt:

Post autor: fobiak »

stary chuju przeprawiles sie przez filozofie jak przez potok bawarski, wykorzystujac wystajace lby glazow, co jest pod nimi nigdy nigdy nie doswiadczysz.
ogolnie moze byc, nie moge cie zjebac bo nie bo tez nie wiem co jest na dnie, pod kamieniami po ktorych skaczesz.
ciekawie to opisujesz wiec bys niejednego sprzedal.
rozumie, ze wywyzszanie niemieckich filozofow juz nie tylko przez samych niemcow ale i tobie sie udziela. dlatego tez nie wiesz co inni wiedza. ja sie nie znam ale tobie sie moze to przyda w celu blamage http://pt.wikipedia.org/wiki/Categoria: ... e_Portugal
dajcie zyc grabarzom
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości