Wojna Bałwanów

bujanie maluszkow, lanie wody, etc.
wlasne publikacje
Jergo
Posty: 109
Rejestracja: 2010-07-27, 21:17
Kontakt:

Wojna Bałwanów

Post autor: Jergo »

Pewnego razu Pies Kundel przemierzał krainę Gadających Kamieni.
Dlaczego właśnie „gadających”, a nie choćby „mówiących”? Otóż dlatego, że nie mówiły, nie rozprawiały, nie debatowały, lecz ni mniej, ni więcej, tylko gadały. A że gadać można różne rzeczy, z reguły niewarte uwagi, toteż opowieść nasza nie dotyczy ich wcale, a Psa Kundla tylko po trosze.
A więc historia ta rozegrała się w czasie, gdy Pies Kundel przemierzał krainę Gadających Kamieni. Nieopodal trasy jego wędrówki znajdowała się Wypukła Dolina, którą rządził król Armaheb, najmędrszy z królów Wśródziemi. Tutaj warto wspomnieć, iż nazwanie doliny „wypukłą” nie jest żadnym absurdem, przynajmniej nie według uczonych. A już na pewno nie według Armaheba, przełożonego wszystkich uczonych Armahu. Świat, w którym żyli, był światem kulistym, na podobieństwo innych światów, z tą jedną różnicą, że powierzchnia jego mieściła się po wewnętrznej stronie kuli. Dlatego też uczeni przypuszczali, że doliny w istocie są wypukłe, a góry wklęsłe. „Jeśli bowiem istnieje wnętrze kuli- mawiali- musi też istnieć jej zewnętrze, prawda? I tam właśnie, to jest na zewnątrz, to, co my nazywamy dolinami, będzie wzgórzami.”
Dumny Armaheb chciał górować ponad całym królestwem, aby móc objąć je wzrokiem i podkreślić tym samym swoją nad nim władzę. Z tego powodu swoją stolicę kazał wybudować w najwyższym punkcie Armahu- na samym dnie Wypukłej Doliny. Na jego rozkaz wzniesiono tam miasto, w nim zamek, w nim pałac, a w pałacu owym- wieżę. I właśnie w Gwiezdnej Wieży zamieszkiwał władca, a wokół niego wznosiły się półkuliście w dół zbocza doliny, wszystkie odsłonięte przed nim jak otwarta dłoń poddanego.
Pewnej nocy Armaheb siedział na szczycie wieży i patrzył w niebo przez teleskop. Warto przy tej okazji wspomnieć, że astronomia była ulubioną dziedziną wiedzy króla. Niestety, we Wśródziemi nie był to wyjątkowo obszerny temat badań, gwiazd bowiem świeciło tam niewiele, a wszystkie unosiły się w przestrzeni na samym środku sfery niebieskiej pod postacią roju małych, błyszczących punkcików. I można było na ich temat snuć mnóstwo teorii, od tez, przez hipotezy i paradygmaty, na fantazjach skończywszy, lecz po przybliżeniu ich szkłem najsilniejszego nawet teleskopu widać było to samo, co gołym okiem: mianowicie świetliste punkciki. O godzinie, w której zaczyna się nasza opowieść, Armaheb nudził się już od pewnego czasu, obserwując gwiazdy. Niebawem zaprzestał więc obserwacji nieba i spojrzał w teleskop w nieco innym celu: aby podjąć szukanie mitycznego Włazu Wyjściowego- obiektu tropionego przez wszystkich zwolenników dwutezy o Zewnętrzności Wśródziemi i o Względności Pojęć Góra-Dół.
Armaheb przybliżył obraz, aby spojrzeć poprzez gwiazdy na drugą stronę sfery. Nie celował szukaczem w konkretne miejsce, pozostawiając ślepemu losowi wybór krainy, na którą padnie jego wzrok. I los rozstrzygnął. Skierowany pionowo w górę okular powiększył mu obraz Barchanu. Tutaj właściwie zaczyna się opowieść.
Najpierw jednak, zanim dowiemy się w czym rzecz, wypada powiedzieć kilka słów o Barchanie, krainie ludzi porywczych i mężnych, a przy tym, nawiasem mówiąc, niezbyt uczonych. Aby wyobrazić sobie typowego Barkidę, niektórym czytelnikom o otwartych umysłach z pewnością wystarczy wiedzieć, że mieszkańcy Barchanu prześmiewali armahańskie twierdzenie jakoby znany im świat był w istocie Podziemiem, a gdy dowiedzieli się, że najwyżej położony punkt Wypukłej Doliny to jej dno, rechotali śmiechem przez cały czas trwania budowy Gwiezdnej Wieży. Poza tym, gdy armahańscy dyplomaci stwierdzili przy pewnej okazji w rozmowie z barchańskimi posłami, że Armah nie jest ani pod, ani ponad Barchanem, bo to wszystko kwestia punktu widzenia, barchańscy przybysze w odpowiedzi poszarpali tamtych za brody, zadarli im głowy w niebo i rzekli: „A tam, na górze, co to niby jest, jeśli nie Barchan?” Bowiem dla każdego Barkidy oczywistym jest, że to Barchan jest ponad innymi królestwami. Dla każdego Barkidy oczywistym jest również fakt, że Armahowie to przeklęci magicy, dzięki których diabelskim sztuczkom w Armahu nie chodzi się głową w dół, lecz ma się wrażenie, że idzie się całkiem normalnie. Na koniec warto jeszcze dodać, że ilekroć pada u nich deszcz, tylekroć oskarżają oni Armahów o złośliwe zalewanie ich kraju, a z kolei gdy krople odwiecznym prawem natury wzlatują z ich własnych rzek, jezior i mórz, by poszybować ku Wypukłej Dolinie, ludzie ci podnoszą okrzyki, że armahańscy magicy kradną im wodę.
Zatem zerknął Armaheb przez teleskop i zobaczył dno góry Uliompos, według nieuczonych Barkidów nazywane wierzchołkiem rzeczonej góry. A w miejscu tym stał Michak, tamtejszy król. Wbił prowokacyjne spojrzenie prosto w szkło lunety Armaheba, a po wyrazie twarzy sądząc, doskonale wiedział, że jest obserwowany. Wrzeszczał coś i pokazywał uczonemu obelżywe znaki, na koniec zaś wypiął w jego kierunku tę część ciała, o której nie powinno się nawet wspominać w źródłach historycznych. Jednakże na tych kartach zapisano legendę, nie zaś historyczny przekaz, toteż pozwolę sobie ową część ciała nazwać, a nawet określić terminem używanym przez utracjuszy, bowiem jedynie takie pojęcie jest adekwatne do obserwowanej przez Armaheba sytuacji.
Otóż Michak wypiął na Armaheba dupę.
I zapałał gniewem król-mędrzec, widząc pośladki niniejszego zada, poczuł się bowiem znieważony. Choć był środek nocy, zwołał do pałacu wszystkich ministrów, nie po to by radzić lub zasięgnąć ich opinii, lecz aby ogłosić wojnę. „Dość tego!- wołał wzburzony.- Skończył się czas, w którym tolerowaliśmy obelgi tych prostaków!” A każdy członek rady go poparł. Łatwo bowiem nie tolerować prostactwa prostaków, którzy mieszkają na żyznych, bogatych w surowce ziemiach. Nawet najmniejszy przytyk z ich strony może być powodem do wojny w imię honoru. Stało się tak, że nim nadszedł poranek, z Gwiezdnej Wieży rozpuszczono wici. A tydzień później armia maszerowała na Barchan.
Zostawmy na razie króla Armaheba i jego wojenny pochód. Przenieśmy się kilka miesięcy w przód. W owym czasie, w królewskim mieście, inny uczony armahański, Zimnykrzem, prowadził obserwację przez teleskop, próbując odgadnąć, dlaczego gdy w Armahu panuje noc, na przeciwległej półkuli jaśnieje dzień. Wśródziemia bowiem, jak to się już rzekło, była wewnątrz kuli, i uczone głowy biedziły się nad opracowaniem takiego modelu słońca, który tłumaczyłby, skąd się biorą jego wschody i zachody. Zimnykrzem przypuszczał, że Słońce i Księżyc to nierozdzielne ciało niebieskie, którego jedna półkula goreje ogniem, druga zaś jest zimna i wygaszona. Słosiężyc ów biegnie po okrągłej orbicie wewnątrz Wśródziemi, tak obracając się wokół własnej osi, by stale być zwróconym jasną stroną do ziemi, a ciemną w niebo- czyli również do ziemi, z tym że po przeciwległej stronie sfery. Wbrew pozorom dowiedzenie tezy Zimnykrzema nie było proste. O ile bowiem łatwo zobaczyć Słońce w zenicie, gdy przelatuje nad Armahem, o tyle gdy kontynuuje swoją wędrówkę i zwraca twarz ku innym krainom, zaczynają się problemy. Z okrągłego staje się półokrągłe, potem przyjmuje kształt rogalika- to właśnie Wśródziemianie nazywają zachodem- lecz nie można zobaczyć, kto je połyka. Ciemna strona bowiem, o ile istniała, miała to do siebie, że była… ciemna; z tego tytułu żaden teleskop nie mógł jej dostrzec. Z tej też przyczyny w nocy nie widziano Księżyca, a co za tym idzie- nie można było dowieść jego istnienia, ani tym bardziej tezy, jakoby jasna strona właśnie za tę ciemną zachodziła. Nietrudno się domyśleć, że Barkidzi głosili, iż co wieczór Słońce jest połykane przez Boga Nocnych Rozkoszy, a każdego ranka odradza się na nowo z łona Niewidzialnej Bogini Dnia Obecnego.
Dość jednak o tezach. Wróćmy do samego Zimnykrzema. Zwiększał on moc szkła w nadziei, że zobaczy choć namiastkę Księżyca. Prawdopodobnie źle wycelował teleskop, bo po powiększeniu obrazu, ujrzał wyraźnie skrawek barchańskiej trawy. A w trawie owej, pośród niczego, znajdował się właz.
Uczony niemal krzyknął z zachwytu. Czyżby odkrył mityczny Właz Wyjściowy, którego istnienie ostatecznie dowiedzie prawdziwości dwutezy?! Lecz co się dzieje? Właz drgnął! Podniósł się, ukazując czyjąś dłoń, a następnie całkowicie odjechał na bok, i oto z trzewi ziemi wydostał się na powierzchnię człowiek. Żywy człowiek z Zewnętrza! Za nim zaś następny, i jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze… Nie minęło kilka chwil, i Zimnykrzem oglądał już zbrojny oddział trzydziestu bladych ludzi. Rozglądali się ciekawie, a potem wyciągnęli spod klapy rozmaite toboły i przystąpili do rozbijania obozu. Uczonego rozpierała radość, gdy widział, że wśród namiotów stoją wagi, lunety, pulpity kreślarskie do sporządzania map, przyrządy pomiarowe i inne urządzenia. Najwyraźniej obca cywilizacja była kulturą naukowców, mędrców i badaczy, a to, co obserwował Zimnykrzem, stanowiło ich bazę naukową, w której mieli rozpocząć poznawanie nowego świata. „Wspaniałe, nowe możliwości otworzą się przed armahańską nauką, gdyby tylko nawiązać kontakt z przybyszami…!”- zamarzył astronom. Lecz radość Zimnykrzema nie trwała długo. W jednej chwili przypomniał sobie, że przybysze stoją na ziemi Michaka, a przecież prosty lud Barchanu boi się wszystkiego, co nowe, atakuje zaś wszystko, czego się boi. Przybysze z Zewnętrza z pewnością byli nowym dla Barkidów zjawiskiem, więc gdyby tubylcy dowiedzieli się o ich wizycie… Wizja przymierza z obcą cywilizacją i przenikania kultur pękła jak mydlana bańka. Oto cel, który marzył się Armahom od lat, mógł zostać pogrzebany przez miejscowych barbarzyńców w ciągu kilku minut, na zawsze niszcząc możliwość pokojowego współistnienia.
Zimnykrzem bez namysłu ruszył w podróż, pędząc konno w ślad za swoim władcą. Dogonił króla Armaheba na barchańskiej granicy, całkiem niedaleko Włazu Wyjściowego. Słusznie przewidział, że sprawy przybiorą niekorzystny obrót. Bo w chwili, gdy armia Armaheba stanęła na wrogiej ziemi, kilkutysięczne wojsko Barchanu zajmowało się właśnie obleganiem Włazu, nie pozwalając podziemnym odkrywcom ruszyć się ani o krok od klapy. Trzydziestu Zewnętrznych obwarowało obóz i nie wycofało się do ojczyny- wierni prawom swego kraju, nie mogli wrócić z honorem, póki nie wypełnią powierzonej im misji badawczej. Zimnykrzem doniósł królowi o wszystkim, co zobaczył przez teleskop. „Barkidzi w każdej chwili mogą zaatakować Zewnętrznych”- wyjaśnił swemu władcy. I w armahańskim obozie powstała konsternacja.
W barchańskim również.
A także w obozie ludzi z Zewnętrza, choć tam, prawdę mówiąc, trwała od początku.
Armahowie bowiem obawiali się, że gdy ruszą do ataku na wojsko Michaka, Barkidzi w bojowym szale wyrżną Zewnętrznych. Bali się też, że gdy teraz zawrócą, Barkidzi i tak wyrżną Zewnętrznych, po czym w odwecie napadną Wypukłą Dolinę. Barkidzi natomiast żywili obawy, że gdy zaatakują przybyszy z Włazu, Armahowie napadną ich tyły. Gdy zaś zaatakują Armahów, ludzie z Włazu napadną ich tyły. A przybysze z Zewnętrza bali się jednych i drugich, lecz nikt w ich obozie nie mówił o tym na głos. Każdy sądził, że pozostałych dwudziestu dziewięciu wierzy w zwycięstwo.
Skoro zaś żadna ze stron nie chciała pogodzić się z myślą o klęsce, zdecydowano się rozwiązać konflikt w inny niż bitwa sposób- mianowicie przez mediację. Sędzią i rozjemcą miał zostać Pies Kundel.

Znalazł się na polu niedoszłej bitwy tak szybko, jak tylko było to możliwe- a możliwie było dzięki Sekretowi Szybkiej Podróży, który znały Gadające Kamienie. Kamienie te w ogóle znały sporo sekretów, pilnie ich jednak strzegły i niechętnie dzieliły się wiedzą z obcymi. W kwestii niewyjawiania tajemnic wykazywały się zresztą sporym kunsztem. Dawno bowiem odkryły, że gdyby milczały jak byle głaz, każdy przechodzień podejrzewałby, iż mają coś do ukrycia. Z kolei w przeciwnym wypadku, to jest gdyby były rozmowne, mogłyby nieopatrznie powiedzieć zbyt wiele. Tak źle i tak niedobrze, jeśli się nie chce dawać osobom postronnym tematu do rozmyślań! Sposobem kamieni było więc obrzydliwe gadulstwo, które sprawiało, że nikt nie miał ochoty ich słuchać. I nawet jeśli zdradziły czasem któryś ze swych sekretów, został on policzony między pozostałe brednie, o których wciąż ględzą. Zaś Pies Kundel należał do tych nielicznych osobników, które potrafią uważnie słuchać i oddzielać ziarna od plew, zdobył więc Sekret Szybkiej Podróży i dotarł tam, gdzie go potrzebowano- pod Właz Wyjściowy.
Na trawiastej polanie zbudowano pospiesznie podest, na nim ustawiono sędziowski tron, w nim zaś wymoszczono psie leże. Zasiadł Pies Kundel, by rozstrzygnąć spór o zwycięstwo w niedoszłej bitwie.
- Wasza Wysokość Armahebie- zaczął rozprawę- powiedz, dlaczego napadłeś Barchan i czemu utrzymujesz, że masz prawo nazywać się zwycięzcą?
I odpowiedział Armaheb:
- Nie napadłem Barchanu, bo napadają bandyci. Ja przyjąłem wyzwanie. Michak znieważył mię! Zrobił to w Noc Narodzin Dwudziestu Trzech Bogów Polnej Trawy i Ich Jamnika, dla Barkidów będącej Dniem Odejścia Ducha Azu i Przyjścia Zaraz Potem. Obserwowałem przez teleskop, jak wszedł w najgłębsze miejsce Barchanu aby być z dala od postronnych oczu, po czym lżył mnie gestami, znieważał, a na końcu pokazał tę część ciała, o której nie wypada wspominać!
Wszyscy bowiem wiedzą, że gdy Barkida chce kogoś znieważyć, wypina się na niego. Jest to sposób wypowiedzenia wojny.
- Nie tak było, oszczerco!- zakrzyknął Michak.- W święto Odejścia Ducha Azu byłem na najwyższym szczycie królestwa, a nie w dolinie! Zamontuj sobie lepsze szkła w teleskopie! Zanosiłem modły do bogów o zwycięstwo w wojnie przeciw demonom spod ziemi. Nawet nie patrzyłem w stronę Armahu. Potem zaś udałem się do Wrót Piekieł, aby stoczyć bitwę z diabłami z Wnętrza Ziemi.
- Inaczej to widziałem- zaoponował Zimnykrzem.- Mówisz, że ci ludzie przyszli z Wnętrza, bo chcesz udowodnić, że są demonami które masz prawo zwalczać. Tak się składa, że oglądałem przez teleskop ich przybycie. Są z Zewnętrza, a może nawet znad ziemi, a pojawili się u nas jako przyjaciele, choć w swoim szczęśliwym kraju byli bliżej bogów! Nie próbuj oszukiwać, bo Pies Kundel i tak nie uzna twoich racji.
- Wszyscy mylicie nas z kimś innym- rzekł Jan Aleksander Kettler, wódz Ekspedycji Poza Właz Wyjściowy. Ludzie z tamtej strony twierdzą bowiem, że nie są ani spod, ani znad ziemi. Pod ziemią bowiem- rzecz tak oczywista, jak w przypadku każdej planety!- jest jądro w którym żyć się nie da. Otacza ono Wśródziemię ze wszystkich stron, stanowiąc najgłębszą warstwę geologiczną. Lud Jana Aleksandra Kettlera zwie sam siebie „Wziemnymi”, zaś Armahów i Barkidów- „Naziemnymi”.
- Wasze niedorzeczne pomysły są głupie jak młoda gródka węgla- ciągnął wódz.- Mniejsza o nasze pochodzenie. Ważnym jest, że w tej bitwie otoczyliśmy Barkidów i z łatwością byśmy zwyciężyli!
Wziemni bowiem są świetnymi matematykami i wiedzą, że wszystko jest względne. Według nich, aby otoczyć armię, należy utworzyć krąg, a potem- według uznania- określić, z której strony jest jego wnętrze. Skoro ustawili się plecami do siebie, to ich zdaniem otoczyli całą Wśródziemię, z Barkidami włącznie.
- Nie pamiętam, byście nas okrążyli. W trzydziestu? Dobre sobie!- Śmiał się Michak.
- To się nazywa taktyka, barbarzyńco.
I miał Pies Kundel nie lada orzech do zgryzienia. Bo jak rozstrzygnąć o zwycięstwie takiej czy innej armii, jeśli nawet nie można ustalić, kto z kim walczył i kto otoczył kogo? Gdyby choć znał religijne zwyczaje Barkidów, wiedziałby przynajmniej, że Armaheba sprowokowano do ataku w skutek niefortunnej pomyłki. Otóż gdy Barkida idzie na wojnę z demonami spod ziemi, staje najpierw na szczycie świętego Uliomposu, aby grozić bogom i wyklinać na nich, i w ten sposób wymusić na nich błogosławieństwo. Żaden z nich nie wyobrażał sobie, że mógłby klęknąć przed bóstwem i ukorzyć się- o nie, należało raczej pokazać zad. Inna dziwna rzecz w ich religii: wierzyli, że bogowie mieszkają w niebie, nie zaś pod ziemią (dla przykładu, Armahowie umiejscawiali niebiosa po zewnętrznej stronie, piekło zaś wewnątrz sfery). Cóż zaskakującego jest w umieszczaniu bogów wśród gwiazd? Zważając na fakt, że gwiazd owych we Wśródziemi nie ma zbyt dużo, oraz że zajmują niewielką przestrzeń w pośrodku sfery, religia barchańska była istotnie prymitywna. Wystarczył bowiem przeciętny teleskop by dowieść, iż w niebiosach Barchanu nie ma żadnego bóstwa.
Zbierając to w całość, łatwo wyobrazić sobie, co naprawdę zaszło, gdy Michak stał na Uliomposie a Armaheb go podglądał. Pies Kundel jednak wiedzieć tego nie mógł. I nawet gdyby wszystkie strony konfliktu domyśliły się w końcu nieporozumienia w całym zajściu, prędzej udałyby niewiedzę niż pogodziły ze sobą nawzajem. Zjawisko to nazywano we Wśródziemi „dyplomacją” i służyło osiąganiu korzyści przez dążenie do wojny.
- Czemu ma sądzić nas jakiś pies?- zapytał wódz Wziemnych, który naprawdę wierzył, że zwycięstwo jest po jego stronie.- Przecież mój oddział otoczył wszystkich i to ja powinienem dyktować warunki, a nie jakiś… kundel!
- Pies Kundel to mędrzec!- zaoponowali Armaheb i Michak.- Zna odpowiedzi na wiele pytań, a jeszcze więcej odpowiedzi poszukuje. To najwłaściwsza osoba. Nie na darmo ściągaliśmy właśnie jego z krainy Gadających Kamieni!
Na dźwięk ostatniej nazwy poruszenie zapanowało wśród przybyszy zza Włazu. Wszystkie wziemne ludy wiedzą bowiem, że w psim gatunku jest pewien długowieczny samiec, który poszukuje sensu wszechświata- on też, jako jedyny, nauczył się rozmawiać z Gadającymi Kamieniami. W prastarych pismach imię jego to Cundleburou, zaś w nowszym, wspólnym języku wziemnych ludów zapisuje się je jako Cundle Bery lub Candel Burey, co należy czytać „Kandl Bery”. W uproszczonej formie zaś zwie się go Kundel Bury, a wszyscy wziemni mędrcy marzą, aby go spotkać i zadać mu pytanie o Sens Wszechrzeczy, mając nadzieję, że poznał już odpowiedź. Członkowie obecnej ekspedycji zbrojno-odkrywczej zrozumieli właśnie, że oto stoją przed obliczem tego wyjątkowego osobnika.
- Kundlu Bury!- rzekł Jan Aleksander Kettler, kłaniając się nisko.- Wybacz mój pyszny ton, albowiem nie wiedziałem, kto jesteś. Szukaliśmy cię w krainie Gadających Kamieni, aby poznać odpowiedzi na wiele pytań.
- Ostatnie pół roku spędziłem w państwie Gadających Kamieni i nie spotkałem was-odrzekł Pies Kundel.
- Czcigodny! Przybywamy z głębszej części ich kraju. Kamienie bowiem pochodzą z ziemi, a państwo ich, jak państwa wszystkich wziemnych ludów, nie jest mierzone polem powierzchni, lecz objętością. Sięga od skorupy ziemskiej w dół, aż do samego jądra.
Zaświeciły się z zainteresowania oczy Psa Kundla, bo nie wiedział wcześniej, że kraj Gadających Kamieni sięga również pod powierzchnię. Tu należy wyjaśnić, jaki był prawdziwy cel wyprawy psa, zanim mu ją przerwano. Otóż wiele lat temu Pies Kundel mieszkał na kole podbiegunowym północnym, w wieży Czarnoksiężnika Goszmota, w przykrytej śniegiem krainie spokoju, gdzie od zarania dziejów żaden odgłos nie zmącił ciszy. Był tam uczniem i sługą. Pewnego dnia, w środę po południu, mag Goszmot wybrał się na przechadzkę. Przy każdym kroku śnieg skrzypiał mu pod butami, co niezmiernie go zezłościło, bowiem nie był przyzwyczajony do tak ostrych dźwięków. Przez kilka wieczorów wertował prastare księgi w poszukiwaniu wiedzy, aż w końcu wezwał Psa Kundla do swojej komnaty i oznajmił mu: „Śnieg skrzypi. Musisz go naoliwić, aby nie skrzypiał już więcej.” Problem w tym, że Czarnoksiężnik nie wiedział, skąd wziąć odpowiedni smar. Pies Kundel ruszył więc na samotną wędrówkę. Węsząc, odwiedzając antyczne biblioteki i klasztory, kawałek po kawałku zlepiając zdobyte informacje w całość, w końcu odkrył, że oliwę taką zdobędzie jedynie u Gadających Kamieni. Jednak na powierzchni jej nie znalazł. Teraz zaś zapałał nową nadzieją, że odkryje ją po drugiej stronie Włazu Wyjściowego.
Wypada wspomnieć, że skrzypienie śniegu podczas tamtej niefortunnej środowej przechadzki zezłościło również sam śnieg. Król Bałwanów zwołał walną naradę wszystkich bałwanów krainy ciszy. Oznajmił im, że Buty maga skrzypią, zakłócając odwieczny porządek wszechrzeczy. Uradzono, że należy wypowiedzieć Butom wojnę, aby nie skrzypiały już więcej- tak też się stało. Śniegowy lud ruszył na bój. Na szczęście bałwany nie chodzą, a nawet w ogóle się nie poruszają i mogą tylko stać tam, gdzie je ulepiono. Ich sejm odbył się tylko dlatego, że zostały ongi postawione obok siebie. Toteż po naradzie stały dalej, tylko jakby agresywniej i bardziej wojowniczo. Aż pierwsze promienie wiosny roztopiły je i bitwa została przegrana. Bogowie raczą wiedzieć, co by się stało, gdyby natura obdarzyła śnieg możliwością chodzenia.
Pies Kundel nawet nie przypuszczał, że buty Goszmota o włos uniknęły zniszczenia z ręki bałwanów, a nawet gdyby wiedział, nie przejmowałby się. Teraz bowiem Wziemni wskazali mu trop i pałał radością.
Nawiasem mówiąc, słowa wodza Wziemnych o rozciągłości państwa kamieni w kierunku dolnym, poruszyły również Armahów. Dla nich, jak to się już rzekło, góra była na zewnątrz, a dół w kierunku centrum sfery. Pomyśleli więc, że państwo Gadających Kamieni rozciąga się odwrotnie niż w rzeczywistości, bo jądro pojmowali jako punkt środkowy sfery. Zimnykrzem wyciągnął z tego następujący wniosek: „Gwiazdy to najodleglejsze od ziemi kamienie”. Reszta Armahów zaś rozwinęła jego naukę: „Jeśli kamienie unoszą się w przestworzach, mogą również spadać nam na głowy”. I odtąd w Armahu zaczęto budować domy z utwardzanymi stalą dachami, a na cały lud padł strach. Lęk ten rozprzestrzenił się później na pozostałe narody i we Wśródziemi nie wychodzono już tak chętnie jak wcześniej poza próg domostwa. Powtarzano z ust do ust zapamiętaną przez dwie armie legendę, jakoby pokonany przez Psa Kundla Wódz Podziemnych Demonów odgrażał się, że ześle na całą ludzkość śmiercionośny deszcz Spadających Gadających Kamieni.
Zostawmy jednak niedorzeczne mity i wróćmy do sedna sprawy. A więc miał Pies Kundel nie lada orzech do zgryzienia przy ustaleniu zwycięzcy niedoszłej bitwy. I trudno powiedzieć, jak skończyła się cała ta historia, czy pokojem, rozejmem, czy też krwawą wojną, a może jeszcze inaczej. Bo jak orzekać o faktach w świecie, w którym prawda ma tak wiele twarzy? Gdyby Michak stwierdził, że armia Jana Aleksandera Kettlera ucieka na widok barchańskiego wojska, wódz Wziemnych odpowiedziałby, że wcale nie ucieka, lecz- korzystając z kulistości świata- zachodzi Michaka od tyłu. Co dla jednych było górą, dla drugich było dołem. Gdyby Armaheb orzekł, że zajął dogodną pozycję na szczycie wzgórza, Barkidzi widzieliby go raczej poniżej swych stóp, ciesząc się z nadchodzącego, łatwego zwycięstwa. Jak można w takim świecie być pewnym czegokolwiek? Czym we Wśródziemi jest prawda? Czy ona także jest względna? Przecież nawet tekst ów na samym początku stwierdza, że opowieść wcale nie dotyczy Gadających Kamieni, a zaraz potem czytamy dość obszernie wstawki o ich zwyczajach godowych, co więc jest prawdą, a co fałszem? I gdzie właściwie są te wzmianki?
Dużo można pisać o późniejszych losach Armahu, Barchanu i Wziemi, lecz nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że z dalszego opowiadania nic nie wyniknie. A raczej wyniknie tak wiele, że nie będzie już wiadomo, co jest właściwe. Każdy kronikarz zna inną wersję wydarzeń, choć wszyscy byli naocznymi świadkami. A gdy wrócili do domów, żona zapytała któregoś z nich, kto zwyciężył. Odpowiedział: „Jedno jest pewne- nie wiadomo.” I cytat ten mógłby uchodzić we Wśródziemi za prawo fizyki.
Gdyby tak zebrać zdania wszystkich kronikarzy w całość, wyszłaby nieskładna i niedorzeczna opowieść. Są tacy, którzy twierdzą, że przyczyną całej wojny było porwanie barchańskiej księżniczki przez armahańskiego zwiadowcę. Ile w tym prawdy i jaką rolę odegrali w takim razie Wziemni? Z kolei inny kronikarz napisał, że barchańscy żołnierze pewnego ranka nie mogli zjeść śniadania z winy Armahów. W noc przed niedoszłą bitwą pewien zwiadowca Armaheba wśliznął się do obozu Barkidów, pomylił jednak namioty i zamiast do sztabu, wszedł do kuchni polowej. Ukradł leżącą na stole książeczkę i uciekł niezauważony. Swój błąd spostrzegł dopiero wtedy, gdy zamiast tajnych planów Michaka, przeczytał spis żywności dla armii. Wpadł w taką złość, że porwał dzienniczek w strzępy. A rano barchański kucharz znalazł rozdarte kartki w trawie, w pobliskim lesie. Doniósł o sabotażu Michakowi, wywołując poruszenie wśród dowódców. Debatowano cały ranek, próbując dociec motywów sprawcy, bowiem dopiero za kilka godzin miano się dowiedzieć, że oto Armahowie są w pobliżu. „Kto i po co mógł porwać książeczkę?”- zapytywali się nawzajem podejrzliwi dowódcy. Prości żołnierze, stojąc wokół królewskiego namiotu, usłyszeli piąte przez dziesiąte i zaczęli uważnie przyglądać się sobie nawzajem, mrucząc: „Faktycznie, nigdzie nie widać księżniczki”. Żadnemu nie przemknęło przez myśl, że przecież księżniczki Barkidów nie chadzają z wojskiem na wojnę.
Swego czasu, z racji bezstronności, za najbardziej wiarygodny uchodził przekaz pewnego owczarka niemieckiego. On też wywarł największy wpływ na wszystkie spisane potem baśnie, legendy, mity, podręczniki historyczne, a nawet na ów tekst. Owczarek nazwał swą opowieść „Wojna Bałwanów”. Zapewne dlatego większość późniejszych źródeł głosiła, że Pies Kundel opuścił pole bitwy, a potem śniegowy lud nadciągnął z północy i pokonał wszystkie trzy armie. Sam owczarek w dniach swej starości zadawał kłam podobnym twierdzeniom, nie łączył bowiem opisanej tu wojny z nastaniem epoki lodowcowej we Wśródziemi. Zlodowacenie, choć trwa do dziś, nie miało związku z niedoszłą bitwą, a ponadto nadciągnęło z bieguna południowego. Zaś tytuł kronika zawdzięcza (podobno) wzmiance o królu Bałwanów, który wypowiedział wojnę Butom Goszmota, co też- według owczarka niemieckiego- urosło do rangi wydarzenia pierwszoplanowego.
I choć oba uzasadnienia tytułu wydają się niedorzeczne, wojna ta, jak widać, rzeczywiście nosi znamiona wojny bałwanów, lecz w nieco innym sensie. A zatem, aby nie sprzeczać się z kronikarzem uznanym za najlepszego, a także aby opowiadanie miało jakiekolwiek zakończenie, przytoczę wersję wydarzeń owczarka niemieckiego jako swoją własną.
Miał Pies Kundel nie lada orzech do zgryzienia. Długo jeszcze wysłuchiwał relacji naocznych świadków, lecz nie uporządkowywały one wydarzeń- przeciwnie, mieszały coraz bardziej. W końcu zaczął przypuszczać, że każda ze stron brała udział w jakiejś innej wojnie. Ostatecznie rzekł w swej mądrości:
- Każdy z was jest zwycięzcą i każdy może dyktować warunki przeciwnikowi. Jednak, jak to stanowi prawo międzynarodowe, lista żądań musi być sporządzona przez zwycięzcę w formie pisemnej.
Nie było to rozwiązanie, jakiego oczekiwały strony, każdy bowiem chciał osiągnąć korzyści tylko dla siebie. Jednak dalszy spór był bezsensowny, więc wszyscy przystali na wyrok Psa Kundla. A że Jan Aleksander Kettler znał tylko ryte w kamieniu pismo runiczne, Armaheb pisał czcionką Naziemnych Ludów, zaś Michak wcale nie umiał pisać ani czytać, nijak nie mogli odczytać żądań przeciwników. I rozeszli się z niejasnym przeczuciem, że zostali okpieni przez rozjemcę.
A jeśli czytelnik również czuje się okpiony, niech lepiej nie przyznaje się do tego przed innymi. Niech wyjaśni sam sobie, że jest wrażliwy i wczuł się za bardzo w sytuację bohaterów, czyniąc ją swoją własną. I takie wytłumaczenie przyjmijmy za słuszne, nie wdając się w dalsze dywagacje. A także nie wydłużając nadmiernie opowieści.
Tu jest bowiem koniec historii Bałwanów.
anty-czka
Posty: 2981
Rejestracja: 2007-02-20, 13:36
Kontakt:

Post autor: anty-czka »

No no no
Aż sobie wydrukowałam, by czytać jak pan bóg przykazał a nie przez szkło.
Jergo
Posty: 109
Rejestracja: 2010-07-27, 21:17
Kontakt:

Post autor: Jergo »

No w końcu ktoś mnie drukuje; od dawna czekam na pierwszego wydawcę.
lila
Posty: 5414
Rejestracja: 2006-09-21, 18:03
Kontakt:

Post autor: lila »

to ja poczekam na audiobooka

[ Dodano: 2012-04-29, 00:12 ]
czyli ze bo jestem sluchowcem
ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości