Mai cd.
: 2010-12-01, 11:11
Kiedyś napisałem coś takiego:
„Niedawno odwiedziłem dno umysłu. To, co tam zobaczyłem nie było zbyt interesujące. Muł, osady i przeraźliwe ciemności. Przenikliwe zimno i żadnych oznak życia. Martwota i bezruch Nicości. Ta negatywność jest podstawową siłą umysłu. Powołuje do życia myślenie, które od czasu do czasu próbuje zgłębić swoje podstawy. Jednak korzenie myśli toną we mgłach rozciągających się tuż nad powierzchnią nadwiślańskich łąk. Dostrzegam jedynie korony wierzb wynurzające się z owych oparów – nieodłącznego elementu polskiego krajobrazu, melancholijnego i cierpiącego zdawałoby się od wielu pokoleń. Te upiorne drzewa straszą mnie we śnie, przypominając o zadaniu, które przede mną.”
I dalej, po iluś tam stronach:
„Przez moment spoglądałem w te odmęty, a to, co ukazało się mym wygłodniałym oczom, przypominało leżące odłogiem pola. Wszystko porośnięte chwastami. Ani żywej duszy. Tylko ja rozglądałem się dookoła. Me oczy świeciły niczym XIX wieczne gazowe latarnie. Opuszczone domostwa. Cisza i pustka. Wymarłe miasta. Tym jest duch człowieczy. Mówię ci to ja, który tam nigdy nie byłem.”
A dziś, idąc do pracy, znów miałem kontakt z wierzbą. Kilka dni temu ułamała się od niej gałąź. Dziś w nocy padał deszcz, a teraz dość mocno świeci słońce i wszystko intensywnie paruje, jakby ziemia oddychała wydając z siebie zapachy i smaki, zmysłowe pokarmy duszy.
A więc? Jeszcze raz. Przechodząc obok tej ułamanej gałęzi z dość mocno już podwiędniętymi liśćmi poczułem ich mocny zapach (jak kurwa! opisać zapach?!), który automatycznie wywołał obrazy z dzieciństwa. Wygrzebał je z pamięci. Ale jak? Jak to się dzieje, że taki zapach, dajmy na to, przywołuje wspomnienia? Nie mam zielonego, ani zwiędniętego nawet pojęcia. Najmniejszego nie mam. Nie mniej jednak, tak właśnie się stało. Szedłem dalej i zastanawiałem się nad tym, a moje zdumienie, z sekundy na sekundę, z kroku na krok stawało się coraz większe. Rozpamiętywałem wszystko, wspomnienia napływały samoistnie. Jak strumień, jak rzeka. Pierwsze o czym pomyślałem, to Proust i jego słynna scena z ciastkiem, którego to smak przeniósł go w zaświaty, tj. do przeszłości. „Rozumiem cię doskonale” – pomyślałem i maszerowałem dalej oddając się rozkoszy pamięci, jej działania, jej magicznemu mechanizmowi przenoszenia w czasie. „Dylatacja, rozstęp, ostęp, przepaść, przesieka, pasieka, dziura, skraj, rozstaj, rozwidlenie, sprzężenie, skrzyżowanie, przydrożna figurka, Jezus, bezdroże …….. las”. Fruwałem we wspomnieniach, w wyobrażeniach, a następnie w skojarzeniach i napawałem się ich siłą.
Ale do rzeczy. Napłynęło dzieciństwo i pierwsza praca w lesie. Pierwsze zarobione pieniądze. Wraz z kolegami, na zamówienie nadleśnictwa i kół łowieckich, robiliśmy tzw. liściarkę, takie pęczki z gałęzi wierzby, brzozy, topoli i innych, by zimą zwierzaki miały co żreć. Suszyliśmy je ustawiając odpowiednio, tak, by swobodnie mógł między nimi przechadzać się wiatr. Gdy były odpowiednio podsuszone przyjeżdżał po nie samochód i zabierał do specjalnych pomieszczeń, stodół porozrzucanych po całym lesie. Jak te nasze wyroby pachniały! Marihuana przy tym to śmierdzące zielsko. To tyle co do zapachu wierzby.
Natomiast z marychą wiążą się inne historie. Ojciec jednego z kolegów był w owym czasie dyrektorem parku narodowego i z racji pełnienia owej funkcji jeździł po całym świecie. Był również w Indiach skąd przywiózł trochę nasion. Nie wiem jakim sposobem ale podwędził mu je kolega i się zaczęło. Najpierw w doniczki i na strychu pojawiła się plantacja. Gdy roślinki miały jakieś 20-30 cm przenieśliśmy je na łąkę, która jak nam się wydawało była idealna. Wysoka trawa, trochę zarośli, taki ugór. „Wymarzone miejsce!” – stwierdziliśmy i wsadziliśmy zielsko w glebę. Na początku, co kilka dni przychodziliśmy regularnie, podlewaliśmy je, doglądaliśmy towaru, czy aby nic złego się z nim nie dzieje i czy aby się przyjęły. Było cudnie, wszystko szło jak po maśle, więc zaglądaliśmy do nich coraz rzadziej. Pewnego dnia, po upływie może jakichś dwóch tygodni odwiedziliśmy naszą plantację ponownie. I jakież było nasze przerażenie, gdy zobaczyliśmy pasące się tam krowy!!!! Czy wyobrażacie to sobie? Krowy!!!!! Całe stado krów!!!! Które z rozkoszą wpierdoliły całą niemal naszą uprawę!!!! Rozpacz i wściekłość nie pozwalała nam racjonalnie myśleć. Tyle wysiłku, tyle trudu!!!!! Taki towar, ja pierdolę!!!! Prosto z Indii (a może Kazachstanu?, nie ważne). Wszystko przepadło!!!! Krowy przepędziliśmy kijami, a tak je okładaliśmy, że wyły z bólu. Ale jak miał się ich psychiczny ból do naszych duchowych męczarni? Bóg jeden raczył wiedzieć. Gdy odrobinę ostygliśmy, zaczęliśmy zbierać to, co pozostało. Trochę się uchowało, ale ile straciliśmy? Koszmar! kurwa! koszmar! Wesołe bydło kurwa! Bydło wesołe! Ja pierdole! Było i się zmyło. Ususzyliśmy wszystko starannie i mieliśmy zabawę przez całe wakacje. A najfajniejszy był kolega, który nigdy nie palił, nawet papierosów. „No weź! Spróbuj! Nic ci nie będzie! To nie coco do kurwy nędzy! Pal.” No i się napalił. Nabuchał się jak osioł, bo cały czas twierdził, że nic mu nie jest i że to jakieś krowie łajno z pola, nadające się do opalania indyjskich chałup. A później tarzał się jak wariat na ścieżce w parku. Ryczał na całe gardło, bo nie miał pojęcia co się z nim dzieje, a my ryczeliśmy z niego. Turlał się w piasku, wił się, miotał, rzucał jak nienormalny, a później zaczął bełkotać, charczeć, ślinić, z pyska leciała mu piana z bąblami, jakby miał atak epilepsji. Zachciało nam się pić, więc poszliśmy do restauracji na piwo. Ale przez niego zostaliśmy raz dwa wyrzuceni. Goście patrzyli na nas, a on cały czas bełkotał i śmiał się kretyńsko, najbardziej do kelnerki, która podeszła do nas by przyjąć zamówienie. Chciał ją dotknąć, obmacać. Kobieta się wystraszyła i zawołała ochronę, a ta, delikatnie usunęła nas z sali, dając po solidnym kopie w dupę. Już nigdy więcej z nami nie palił.
Drugi natomiast kolega jarał tak zawzięcie, że nie zrobił matury, bo już na niczym nie mógł się skoncentrować, jak tylko na tym, skąd by tu wziąć i co by przybufać. Maturę zrobił kilka lat później, no i został leśniczym i myśliwym w jednej osobie (jak większość moich znajomych, tradycja, kurwa, taka). Wcześniej musiał oczywiście skończyć z alkoholizmem, co rozumie się samo przez się. Notabene przedwczoraj widziałem go w Faktach jak wypowiadał się na temat jednego z przepisu ustawy zabraniającej myśliwym strzelania do bezpańskich psów błąkających się po lesie i jakie to będzie miało katastrofalne skutki dla pogłowia zajęcy, saren i innych tego tam typu. (Alkohol i maryśka wyrządziły w jego łepetynie niepowetowane straty, bo nie mógł zdania po polsku skonstruować, a może to tylko stres przed kamerą? Kto wie?)
A ja z kolei przypalałem sobie regularnie ten prima sort towarek, ale delikatnie i z umiarem. Raz upaliłem nim kochaną w owym czasie dziewczynę. Było to w technikum, a ona wabiła się …… Marzena! Ach! Cóż za wspomnienia! Jej cycki! Jej cipka! Pycha! Ponieważ mieliśmy daleko do domu, więc dość często zostawialiśmy na weekendy w internacie. Kochaliśmy się całymi dniami, ściskaliśmy i całowaliśmy. Któregoś dnia wpadłem na genialny pomysł i zaproponowałem jej grass. Pomyślałem sobie w swej durnowatej łepetynie, że zwiększymy doznania. Ona mi mówi „nigdy nie paliłam ścierwa”, a ja jej, „zobaczysz będzie bosko”. No i było. Poszliśmy nad staw, a z powrotem musiałem ją przyholować, bo nie mogła utrzymać się na nogach. Kompletnie nie wiedziała co się z nią dzieje, gdzie jest, ani co robi. Nic nie mówiła. Zawlokłem ją do pokoju, gdzie wybełkotała tylko, bym podstawił jej miskę, bo chyba będzie rzygać. Nie rzygała jednak, tylko pluła i pluła, a później wołała pić i pić. Kręciłem się w kółko czekając, aż jej przejdzie. Seks był zajebisty. Jeden z lepszym w moim życiu.
„Niedawno odwiedziłem dno umysłu. To, co tam zobaczyłem nie było zbyt interesujące. Muł, osady i przeraźliwe ciemności. Przenikliwe zimno i żadnych oznak życia. Martwota i bezruch Nicości. Ta negatywność jest podstawową siłą umysłu. Powołuje do życia myślenie, które od czasu do czasu próbuje zgłębić swoje podstawy. Jednak korzenie myśli toną we mgłach rozciągających się tuż nad powierzchnią nadwiślańskich łąk. Dostrzegam jedynie korony wierzb wynurzające się z owych oparów – nieodłącznego elementu polskiego krajobrazu, melancholijnego i cierpiącego zdawałoby się od wielu pokoleń. Te upiorne drzewa straszą mnie we śnie, przypominając o zadaniu, które przede mną.”
I dalej, po iluś tam stronach:
„Przez moment spoglądałem w te odmęty, a to, co ukazało się mym wygłodniałym oczom, przypominało leżące odłogiem pola. Wszystko porośnięte chwastami. Ani żywej duszy. Tylko ja rozglądałem się dookoła. Me oczy świeciły niczym XIX wieczne gazowe latarnie. Opuszczone domostwa. Cisza i pustka. Wymarłe miasta. Tym jest duch człowieczy. Mówię ci to ja, który tam nigdy nie byłem.”
A dziś, idąc do pracy, znów miałem kontakt z wierzbą. Kilka dni temu ułamała się od niej gałąź. Dziś w nocy padał deszcz, a teraz dość mocno świeci słońce i wszystko intensywnie paruje, jakby ziemia oddychała wydając z siebie zapachy i smaki, zmysłowe pokarmy duszy.
A więc? Jeszcze raz. Przechodząc obok tej ułamanej gałęzi z dość mocno już podwiędniętymi liśćmi poczułem ich mocny zapach (jak kurwa! opisać zapach?!), który automatycznie wywołał obrazy z dzieciństwa. Wygrzebał je z pamięci. Ale jak? Jak to się dzieje, że taki zapach, dajmy na to, przywołuje wspomnienia? Nie mam zielonego, ani zwiędniętego nawet pojęcia. Najmniejszego nie mam. Nie mniej jednak, tak właśnie się stało. Szedłem dalej i zastanawiałem się nad tym, a moje zdumienie, z sekundy na sekundę, z kroku na krok stawało się coraz większe. Rozpamiętywałem wszystko, wspomnienia napływały samoistnie. Jak strumień, jak rzeka. Pierwsze o czym pomyślałem, to Proust i jego słynna scena z ciastkiem, którego to smak przeniósł go w zaświaty, tj. do przeszłości. „Rozumiem cię doskonale” – pomyślałem i maszerowałem dalej oddając się rozkoszy pamięci, jej działania, jej magicznemu mechanizmowi przenoszenia w czasie. „Dylatacja, rozstęp, ostęp, przepaść, przesieka, pasieka, dziura, skraj, rozstaj, rozwidlenie, sprzężenie, skrzyżowanie, przydrożna figurka, Jezus, bezdroże …….. las”. Fruwałem we wspomnieniach, w wyobrażeniach, a następnie w skojarzeniach i napawałem się ich siłą.
Ale do rzeczy. Napłynęło dzieciństwo i pierwsza praca w lesie. Pierwsze zarobione pieniądze. Wraz z kolegami, na zamówienie nadleśnictwa i kół łowieckich, robiliśmy tzw. liściarkę, takie pęczki z gałęzi wierzby, brzozy, topoli i innych, by zimą zwierzaki miały co żreć. Suszyliśmy je ustawiając odpowiednio, tak, by swobodnie mógł między nimi przechadzać się wiatr. Gdy były odpowiednio podsuszone przyjeżdżał po nie samochód i zabierał do specjalnych pomieszczeń, stodół porozrzucanych po całym lesie. Jak te nasze wyroby pachniały! Marihuana przy tym to śmierdzące zielsko. To tyle co do zapachu wierzby.
Natomiast z marychą wiążą się inne historie. Ojciec jednego z kolegów był w owym czasie dyrektorem parku narodowego i z racji pełnienia owej funkcji jeździł po całym świecie. Był również w Indiach skąd przywiózł trochę nasion. Nie wiem jakim sposobem ale podwędził mu je kolega i się zaczęło. Najpierw w doniczki i na strychu pojawiła się plantacja. Gdy roślinki miały jakieś 20-30 cm przenieśliśmy je na łąkę, która jak nam się wydawało była idealna. Wysoka trawa, trochę zarośli, taki ugór. „Wymarzone miejsce!” – stwierdziliśmy i wsadziliśmy zielsko w glebę. Na początku, co kilka dni przychodziliśmy regularnie, podlewaliśmy je, doglądaliśmy towaru, czy aby nic złego się z nim nie dzieje i czy aby się przyjęły. Było cudnie, wszystko szło jak po maśle, więc zaglądaliśmy do nich coraz rzadziej. Pewnego dnia, po upływie może jakichś dwóch tygodni odwiedziliśmy naszą plantację ponownie. I jakież było nasze przerażenie, gdy zobaczyliśmy pasące się tam krowy!!!! Czy wyobrażacie to sobie? Krowy!!!!! Całe stado krów!!!! Które z rozkoszą wpierdoliły całą niemal naszą uprawę!!!! Rozpacz i wściekłość nie pozwalała nam racjonalnie myśleć. Tyle wysiłku, tyle trudu!!!!! Taki towar, ja pierdolę!!!! Prosto z Indii (a może Kazachstanu?, nie ważne). Wszystko przepadło!!!! Krowy przepędziliśmy kijami, a tak je okładaliśmy, że wyły z bólu. Ale jak miał się ich psychiczny ból do naszych duchowych męczarni? Bóg jeden raczył wiedzieć. Gdy odrobinę ostygliśmy, zaczęliśmy zbierać to, co pozostało. Trochę się uchowało, ale ile straciliśmy? Koszmar! kurwa! koszmar! Wesołe bydło kurwa! Bydło wesołe! Ja pierdole! Było i się zmyło. Ususzyliśmy wszystko starannie i mieliśmy zabawę przez całe wakacje. A najfajniejszy był kolega, który nigdy nie palił, nawet papierosów. „No weź! Spróbuj! Nic ci nie będzie! To nie coco do kurwy nędzy! Pal.” No i się napalił. Nabuchał się jak osioł, bo cały czas twierdził, że nic mu nie jest i że to jakieś krowie łajno z pola, nadające się do opalania indyjskich chałup. A później tarzał się jak wariat na ścieżce w parku. Ryczał na całe gardło, bo nie miał pojęcia co się z nim dzieje, a my ryczeliśmy z niego. Turlał się w piasku, wił się, miotał, rzucał jak nienormalny, a później zaczął bełkotać, charczeć, ślinić, z pyska leciała mu piana z bąblami, jakby miał atak epilepsji. Zachciało nam się pić, więc poszliśmy do restauracji na piwo. Ale przez niego zostaliśmy raz dwa wyrzuceni. Goście patrzyli na nas, a on cały czas bełkotał i śmiał się kretyńsko, najbardziej do kelnerki, która podeszła do nas by przyjąć zamówienie. Chciał ją dotknąć, obmacać. Kobieta się wystraszyła i zawołała ochronę, a ta, delikatnie usunęła nas z sali, dając po solidnym kopie w dupę. Już nigdy więcej z nami nie palił.
Drugi natomiast kolega jarał tak zawzięcie, że nie zrobił matury, bo już na niczym nie mógł się skoncentrować, jak tylko na tym, skąd by tu wziąć i co by przybufać. Maturę zrobił kilka lat później, no i został leśniczym i myśliwym w jednej osobie (jak większość moich znajomych, tradycja, kurwa, taka). Wcześniej musiał oczywiście skończyć z alkoholizmem, co rozumie się samo przez się. Notabene przedwczoraj widziałem go w Faktach jak wypowiadał się na temat jednego z przepisu ustawy zabraniającej myśliwym strzelania do bezpańskich psów błąkających się po lesie i jakie to będzie miało katastrofalne skutki dla pogłowia zajęcy, saren i innych tego tam typu. (Alkohol i maryśka wyrządziły w jego łepetynie niepowetowane straty, bo nie mógł zdania po polsku skonstruować, a może to tylko stres przed kamerą? Kto wie?)
A ja z kolei przypalałem sobie regularnie ten prima sort towarek, ale delikatnie i z umiarem. Raz upaliłem nim kochaną w owym czasie dziewczynę. Było to w technikum, a ona wabiła się …… Marzena! Ach! Cóż za wspomnienia! Jej cycki! Jej cipka! Pycha! Ponieważ mieliśmy daleko do domu, więc dość często zostawialiśmy na weekendy w internacie. Kochaliśmy się całymi dniami, ściskaliśmy i całowaliśmy. Któregoś dnia wpadłem na genialny pomysł i zaproponowałem jej grass. Pomyślałem sobie w swej durnowatej łepetynie, że zwiększymy doznania. Ona mi mówi „nigdy nie paliłam ścierwa”, a ja jej, „zobaczysz będzie bosko”. No i było. Poszliśmy nad staw, a z powrotem musiałem ją przyholować, bo nie mogła utrzymać się na nogach. Kompletnie nie wiedziała co się z nią dzieje, gdzie jest, ani co robi. Nic nie mówiła. Zawlokłem ją do pokoju, gdzie wybełkotała tylko, bym podstawił jej miskę, bo chyba będzie rzygać. Nie rzygała jednak, tylko pluła i pluła, a później wołała pić i pić. Kręciłem się w kółko czekając, aż jej przejdzie. Seks był zajebisty. Jeden z lepszym w moim życiu.